Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi alouette z miasteczka Legnica. Mam przejechane 39831.55 kilometrów w tym 1054.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 18.86 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy alouette.bikestats.pl
  • DST 92.00km
  • Podjazdy 3700m
  • Sprzęt CUBE LTD Pro
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Bikepacking w Alpach- Transalp dzień 19

Niedziela, 27 lipca 2014 · dodano: 17.09.2014 | Komentarze 2

Poranne zbieranie się po wczorajszej jeździe w deszczu. Nie cierpię tego uczucia, kiedy trzeba wyjść z nagrzanego śpiwora i włożyć stopę do mokrej skarpety. Zwłaszcza, kiedy temperatura na zewnątrz nie przekracza nawet 10 stopni:)
 Pewien ślimak postanawia mi jednak w tym pomóc i wkrada się podstępnie do mojego hamaka. Siadam, żeby się ubrać i wtedy czuję, że coś mokrego i obślizgłego przykleja mi się do...tyłka! No tak, usiadłam na ślimaku! Wydaję z siebie zabawny pisk i momentalnie stoję już na ziemi:) 

Ale to i tak nieważne , bo.... dzisiaj już nie pada! To cudowna wiadomość. Przy załamaniu pogody to pokonanie dzisiejszego odcinka byłoby najbardziej problematyczne. A czeka nas ostatni konkretny podjazd na tej wyprawie. Co prawda asfaltowy, ale przełęcz znajduje się na wysokości 2 509 m. n. p. m. 

I zaczynamy wspinaczkę! 30 km podjazdu robi wrażenie:) Zza chmur wyłania się nieśmiało słońce..





 Po drodze łapie nas ulewny deszcz, na szczęście krótkotrwały i po 10 minutach można jechać dalej:) Pniemy się do góry coraz wyżej i wyżej....



I przekraczamy granicę z Austrią:



Przełęcz Timmelsjoch (Passorombo) zdobyta!:) Na górze jest zimno i strasznie wieje. Szybko pstrykamy więc fotkę i jedziemy na coś ciepłego do schroniska. 



Jarek tak mocno cisnął pod górę, że aż urwał pedał:) 



Teraz czeka nas zjazd. Od tej strony podjazd i zjazd mniej wymagający i widowiskowy...Szybko dojeżdżamy do Solden. Ogarnia mnie jakaś taka radość. Znam to miejsce. Byłam tutaj 10 dni temu:) 

Zajeżdżamy do punktu informacji turystycznej już na obrzeżach miasteczka. Pamiętam, że jest tam ciepła woda w toalecie. Wykorzystuję to na wypranie ubrań i ogarnięcie siebie przed powrotem na pociąg.

Za nami nadciągają ciemne chmury. Idzie pogorszenie pogody. Lepiej szybko stąd zmykać do Niemiec. Kolejne kilometry to ucieczka przed deszczem, który ostatecznie i tak nas łapie. Jest jednak krótki i nie tak intensywny. 

Rozbijamy się w przyjemnym lasku sosnowym nieopodal miejscowości Imst. Jutro powinniśmy już przekroczyć granicę z Niemcami.....

Dzisiaj udało nam się na chwilę odpalić gps. Okazało się, że zrobiliśmy najwięcej przewyższeń w ciągu jednego dnia podczas tego wypadu. Ciekawe- nie spodziewałam się tego:)


Kategoria TRANSALP


  • DST 37.00km
  • Sprzęt CUBE LTD Pro
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Bikepacking w Alpach- Transalp dzień 18 (powrót)

Sobota, 26 lipca 2014 · dodano: 17.09.2014 | Komentarze 2

Z rana zaczyna lekko kropić. Szybko zwijamy hamaki i wyjeżdżamy na drogę. Dzisiaj chcemy dojechać do Merano, aby stamtąd rozpocząć asfaltowy podjazd na przełęcz Passorombo (Timmelsjoch). To ta przęłecz, zamiast której w Austrii wybraliśmy przeprawę szlakiem pieszym.

Z minuty na minutę pogoda coraz bardziej się załamuje. Zaczyna mocniej padać. Temperatura przekracza niewiele ponad 10 stopni. Buty i spodenki szybko przemakają. Po 10 km dojeżdżamy do pierwszego na trasie miasteczka. Zatrzymujemy się pod sklepem. 

A w sklepie tak cieplutko....zostaję tutaj i dalej nie jadę!:)



Ciężko mi było wyjść ponownie na to zimno i deszcz, ale w końcu się zebraliśmy do dalszej drogi. Na jednym z podjazdów przypominają o sobie moje pedały i.....całkiem się rozsypują! Okazuje się, że odpadły jeszcze dwie śrubki. Teraz jeden but w ogóle mi się nie wpina, a drugi- tylko od jednej strony. Została tylko jedna śrubka. 

Zatrzymujemy się chwilę na miejscu odpoczynkowym pod drewnianą wiatą. W środku na półeczkach leży pełno nowych książek. Widocznie mieszkańcy po przeczytaniu, odkładają książki na półki, tak aby inni mogli z nich skorzystać. Super pomysł, ale u nas w Polsce chyba niemożliwy do wykonania:)

Po kolejnych 10 km wjeżdżamy w gęste i ciemne chmury. Teraz to się dopiero rozpadało! Prawdziwa ulewa. Dawno czegoś takiego nie doświadczyłam. Czuję się, jakby ktoś wrzucił mnie pod zimny prysznic. Zajeżdżamy szybko pod dach jakiejś stodoły. Drogi zamieniają się teraz w małe potoki. Siedzimy tak z pół godziny, a jak lało tak leje! Nie wiemy, jak blisko jest kolejna miejscowość. Do Merano zostało nam jeszcze 50 km. Nie mamy za wiele czasu- najpóźniej za 3-4 dni musimy być w pociągu. Dzwonię do młodszego brata, żeby mi sprawdził pogodę. Prognozy niestety nie są zbyt optymistyczne- jutro ma być 10-8 stopni i intensywne opady;/ I co teraz?? Nie możemy tutaj się rozbić i utknąć na dwa dni.... Po chwili przychodzi mi do głowy pewien sprytny plan. Pamiętam jak w Norwegii nie mogłam przejechać przez tunel, bo był tam zakaz dla rowerów. Złapaliśmy wtedy...stopa! Może by i tak tym razem poszukać jakiejś okazji? Dodam, że korzystanie z innych środków lokomocji to dla mnie już ostateczność. Tutaj akurat nie było już takiej spiny, bo właściwy cel został już zrealizowany. Powrót asfaltami był zaplanowany głównie ze względów oszczędnościowych...

Wypisuję na kartce wielkimi literami napis MERANO :-) i czekam co się stanie. Przez pół godziny nikt się nie zatrzymuje. Jacyś Holendrzy przejeżdżają busem i uśmiechają się przepraszająco, że  nie mają miejsc. Nie dziwię się. Sama zaczynam wątpić, czy uda nam się coś złapać- w końcu to nie tylko dwie osoby ale jeszcze dwa rowery....  Mija następne pół godziny i wtedy....zatrzymuje się bus. Wysiada z niego starszy Austriak i zaczyna do nas mówić coś po niemiecku. Nie rozumiemy, co do nas mówi. Próbujemy dogadać się po angielsku, że chcemy jechać w kierunku Merano, ale może nas wysadzić w najbliższej miejscowości.. Mężczyzna chyba nas nie rozumie, ale pakuje nasze rowery do busa. Wsiadamy i jedziemy... W środku tak przyjemnie ciepło i sucho...Za oknem deszcz zacina z wielką intensywnością. Wycieraczki w aucie ledwo nadążają. Przejeżdżamy 10, 20, 30 km... Mężczyzna nic się prawie do nas nie odzywa. Trochę to dla mnie dziwne. Ale ważne, że jedziemy w dobrym kierunku....Od początku jednak coś mi nie grało... Po 50 km mężczyzna dojeżdża do Merano i wysadza nas na dworcu. Pomaga nam wynieść rowery. Chyba jednak moje przeczucia okazały się mylne. I wtedy Austriak mówi do nas "70 euro" ! Coo??! Kiedy pada hasło autostop, mężczyzna zaczyna się śmiać, jakby przypomniał sobie dopiero teraz, co to znaczy. Nie wiem, czy jest to legalne. Bus nie był oznakowany, ale nie chcemy robić zadymy... Ostatecznie zbijamy cenę na 30 euro i jedziemy na dworzec.  Jednak moja intuicja się sprawdziła. Wkurzona jestemstrasznie. Ale trudno. Kolejna cenna lekcja od życia. Trzeba to przeboleć. Plus jest taki, że jesteśmy szybciej w Merano  niż planowaliśmy, uciekliśmy od ulewy i pewnie cena za autobus albo pociąg wyszłaby podobnie, jak nie drożej...

Merano...Pisałam już kiedyś, że w tym miasteczku słońce świeci przez 300 dni w roku- ostatnio jak tutaj byliśmy, przywitała nas piękna pogoda, a termometr wskazywał 35 stopni, a dzisiaj... małe zaskoczenie. Na szczęście temperatura tutaj jest jednak sporo wyższa niż w górach na północy.

Trzeba się zastanowić, co robić dalej.. Idę do kasy i łamanym włoskim pytam się, czy da radę przebić się pociągiem do Austrii. Nie wyobrażamy sobie podjazdu na ponad 2 tys. metrów w takiej ulewie... Można tylko autobusem i to dopiero jutro, a ceny biletów bardzo wysokie.... Jedziemy więc do centrum informacji turystycznej. Kobieta z obsługi, mówi, że od jutra....ma nie padać!! :) To bardzo dobra wiadomość. Możemy jutro więc spróbować podjechać rowerami na przełęcz. Cieszę się bardzo, bo bardzo chciałam zaliczyć ten podjazd:) 

W centrum Jarek idzie do sklepu, a ja pilnuję rowerów. Przestaje padać! Pojawiają się nawet pierwsze przebłyski słońca! Nie, to chyba niemożliwe....A jednak:)
Podchodzi do mnie mężczyzna i zaczyna mówić  coś po niemiecku. Odpowiadam po angielsku, że nie rozumiem. Wtedy mężczyzna szybko przestawia się na drugi język. Myślałem, że jesteś Niemką. No tak mój strój i rower!:) Rozmawiamy chwilę- o tym skąd i dokąd jadę, gdzie śpię i jakie mam sakwy. Sama jestem w lekkim szoku, że tak dobrze się dogaduję. Szkoda, że mój zasób słownictwa nie jest większy..... Stąd takie moje postanowienie na przyszły rok: uczyć się angielskiego! 

Za miastem robimy sobie krótką przerwę na jedzenie. Później błądzimy przez godzinę po okolicznych sadach jabłek, aż w końcu udaje nam się wyjechać na właściwą drogę. Rozpoczynamy podjazd pod przełęcz! 

Po drodze natykamy się na taki oto piękny znak:



Kolejny dzień dobiega końca. Dość szybko znajdujemy miejsce na nocleg. Zjeżdżamy kawałek z drogi na zarośniętą już ścieżkę i rozwieszamy hamaki w lesie. Na kolację zajadamy chipsy z colą. A jutro okaże się, czy pogoda pozwoli nam przekroczyć granicę z Austrią....
Kategoria TRANSALP


  • DST 77.00km
  • Sprzęt CUBE LTD Pro
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Bikepacking w Alpach- Transalp dzień 17 (powrót)

Piątek, 25 lipca 2014 · dodano: 16.09.2014 | Komentarze 6

Pierwszy dzień asfaltowego powrotu na pociąg do Niemiec.

Podczas zwijania hamaków musimy się trochę namęczyć.. ze ślimakami! Tymi brązowymi bez skorupy:) Powchodziły nam do butów, na sakwy i plecaki. Poprzyklejały się na hamaków. Obsiadły dosłownie wszystko! Nie jest to najprzyjemniejsza robota- zwłaszcza, że na ubraniach i pokrowcach zostają ślady białego śluzu... Taki minus spania na trawie:)... Jakoś to ogarniamy i wskakujemy na rowery. 

Od rana świeci słońce. Zapowiada się piękna pogoda! Podjeżdżamy coraz wyżej i wyżej. Zdobywamy niewielkie przełęcze po drodze. Na niektórych odcinkach ścigam się nawet z rowerzystami na mtb. Szosowców sobie odpuszczam...tylko Jarek próbuje jeszcze się z nimi ścigać.  

Dodam, że po tylu dniach wyprawy, zmaganiach z terenem i spaniu na dziko- ciężko jest o odpowiednią regenerację, więc jeździ się już z mniejszą intensywnością. Ale dzisiaj czuję duży zapas sił:) Pewnie to pozytywna energia tak mnie wypełnia od środka i dodaje sił- w końcu jestem ponownie w wysokich górach!:) Domyślamy się też, że wczorajszy wysokobiałkowy posiłek również miał w tym swoją zasługę. Ostatnio nie odżywialiśmy się najlepiej. Nasza dieta była zbyt uboga, zwłaszcza jeśli chodzi o białko. A mięśnie przecież muszą się jakoś regenerować. I dzisiaj czuję już moc w nogach!:)



Zajeżdżamy nad  górskie jezioro Molvena. W miasteczku akurat jest sjesta. My również postanawiamy sobie trochę odpocząć. Zajeżdżamy na plażę. Mam zamiar się wykąpać, ale kiedy tylko wkładam stopę do lodowatej wody- już wiem, że może to nie jest najlepszy pomysł:) Wylegujemy się godzinkę na słońcu i jedziemy dalej. Niestety nasza bateria słoneczna już nic nie podładuje, bo nawaliło nam wejście USB od naszej podręcznej ładowarki;/ 



Pod wieczór zajeżdżamy do miejscowości Cles. Jestem już bardzo głodna. Chwilę włóczymy się po rynku i w końcu lądujemy we włoskiej sieciówce- pizzeri Grande Pizza. O dziwo, pizza jest bardzo smaczna i tania. Nie trzeba długo czekać i można sobie zamówić kawałki ciasta z różnymi wariantami smakowymi.

Kiedy zapada zmrok, rozwieszamy hamaki na zjeździe do lasku, tuż przy głównej drodze. Strasznie nas suszy po tej pizzy. Jarek jedzie więc jeszcze na chwilę do miasteczka po colę, a ja zostaję w lesie sama. Jest już zupełnie ciemno. A wokół tyle podejrzanych odgłosów!  Robi się trochę strasznie:) Chyba nie jestem jeszcze gotowa na samotne noclegi na dziko:) Na szczęście niedługo wraca Jarek i można już spokojnie zasnąć. No prawie, bo w nocy strasznie hałasują popielice- popiskując i skacząc po drzewach:)
Kategoria TRANSALP


  • DST 95.00km
  • Sprzęt CUBE LTD Pro
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Bikepacking w Alpach- Transalp ukończony!- dzień 16

Czwartek, 24 lipca 2014 · dodano: 16.09.2014 | Komentarze 2

Z rana wita nas deszcz- na szczęście  to tylko lekka mżawka. Pakujemy szybko hamaki i wsiadamy na rowery. Zostało nam do pokonania zaledwie kilkanaście kilometrów nudnej ścieżki rowerowej.  Szybko jednak z kilkunastu kilometrów robi się kilkadziesiąt. Przegapiamy zjazd na Gardę i musimy teraz nadrobić 40 km, aby wjechać na właściwą ścieżkę;/
Dzisiaj jednak jestem już w lepszym humorze, więc droga mija mi niespodziewanie szybko.

Po drodze zatrzymujemy się w małym miasteczku. Wbijamy do lokalnej knajpki.  Jemy typowe włoskie śniadanie- rogalik plus kawa. Robimy jeszcze zakupy. Pod sklepem zagaduje do mnie starsza Włoszka. Germania? No. Austria? No, Polacca. Aaa, Polacca! Paulo Secondo- uśmiecha się. Si, si...:) 

Dojeżdżamy nad Gardę. Samo miasto trochę mnie rozczarowuje- duże, hałaśliwe, niezbyt urokliwe. Widoki też nie są zbyt powalające, ale kiepska pogoda pewnie też ma na to wpływ- jest pochmurno, szaro i deszczowo. 



Chwilę błądzimy po mieście w poszukiwaniu centrum informacji turystycznej.    W środku chociaż przez chwilę ładuję mój telefon.Ostatnio było tak mało pogodnych dni, że nie mieliśmy jak podładować sprzętu baterią słoneczną. Wczorajszy dystans, dzisiejszy i kilka następnych są  więc podane orientacyjnie na podstawie google maps, bo niestety miałam za mało baterii, aby odpalać gps;/ Podobnie jest z aparatem- baterii starczy zaledwie już na kilka zdjęć. Dodam, że w ciągu najbliższych dni sytuacja nie zmieni się, więc zdjęć będzie już bardzo mało;/

No tak! Ale przecież po coś tutaj przyjechaliśmy:) Klasyczny Transalp kończy się właśnie nad Gardą. W miasteczku widać pełno rowerzystów z wyładowanymi plecakami. Pora zajechać na jezioro i świętować zakończoną wyprawę. Mission complete!:) 



Tym razem nie skaczę jednak z radości, że ukończyłam wyprawę. Pewnie dlatego, że czeka nas.....jeszcze drugi Transalp do Niemiec:)  Będzie to wersja szosowa- ze względu na ograniczenia czasowe. Okazało się zresztą, że muszę być w Polsce trochę wcześniej niż to początkowo planowałam...  Zresztą, dla mnie prawdziwy Transalp zakończył się już tydzień temu- po przeprawie przez pasmo trzytysięczników -z Austrii na stronę włoską....

Cieszę się , że niedługo znajdę się z powrotem w wysokich górach:) Będzie trochę wspinania, bo jednak zjechaliśmy bardzo nisko (Garda l jest położona prawie na wysokości morza), ale jakoś szczególnie mnie to nie martwi:)

Chwilę jeszcze błądzimy po mieście w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Ostatecznie zajeżdżamy pod supermarket i kupujemy sobie kurczaka z grilla. Zawsze to porządna porcja białka!:)

Powoli zapada zmrok. Trzeba szybko wyjechać za miasto, żeby znaleźć jakieś miejsce pod nocleg. W pobliżu dużych miejscowości nie jest to takie łatwe. Przedmieścia są całkiem spore, a na zboczach gór nie ma lasów tylko...sady jabłek. Dlatego musimy jak najszybciej ewakuować się w wyższe partie gór. Na szczęście, już na początek czeka nas podjazd. Robi się coraz ciemniej. Zjeżdżamy więc z drogi i tak jak wczoraj rozkładamy hamaki na trawie, tym razem- w sadzie jabłoni. Zasypiamy spoglądając na rozgwieżdżone niebo i światła miasteczka w oddali.
Kategoria TRANSALP


  • DST 150.00km
  • Sprzęt CUBE LTD Pro
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Bikepacking w Alpach- Transalp dzień 15

Środa, 23 lipca 2014 · dodano: 16.09.2014 | Komentarze 4

Nie spodziewałabym się nigdy, że to będzie dla mnie najcięższy dzień podczas alpejskiej wyprawy.....
Nasza wycieczka powoli się kończy. Pora dojechać nad Gardę i zawijać się z powrotem do Niemiec. Znowu robi się upalnie. A my dzisiaj jedziemy tylko szosą. Czasem wbijemy na ścieżkę rowerową, ale zazwyczaj ciśniemy głównymi drogami. Wysokie góry zostają za nami, a teren robi się coraz mniej górzysty:( Przejeżdżamy przez Moenę, Predazzo, a na koniec lądujemy w Trento.



Po drodze można się natknąć na sporo rowerowych akcentów:



I różowe motywy:





Po przejechaniu całkiem sporego odcinka, odbijamy z drogi głównej na ścieżkę rowerową Via Claudia Augusta, która wije się między sadami jabłek. Do Trento zostało nam ok. 50 km. Trasa dłuższy mi się strasznie. Droga jest bardzo monotonna- płasko, brak widoków na góry- wszędzie tylko jabłka i jabłka! Do tego mocny wiatr w twarz. Na szczęście słońce przysłoniły chmury i nie jest już tak gorąco. Męczę jednak się strasznie- najbardziej cierpi psychika. Nie chce mi się kręcić. Nie mogę się już doczekać, kiedy zobaczę przedmieścia Trento. Jestem głodna, zmęczona i rozdrażniona. Chcę wracać w góry!

Jedna z ciekawszych atrakcji na tej ścieżce:





Wreszcie jakoś dobijamy do Trento. W samą porę, bo za 20 minut zamykają już sklepy. Po zrobieniu zakupów wracamy z powrotem na moją "ulubioną" ścieżkę rowerową. Na szczęście Garda już coraz bliżej. 

Wyjeżdżamy z miasta. Zaczyna się ściemniać, a my znowu mamy problem z noclegiem. Jedziemy wałem. Nie ma gdzie rozwiesić hamaków. Z jednej strony rzeka, a z drugiej autostrada albo sady jabłek. W końcu postanawiamy zejść z wału i położyć hamaki na trawie. Nie jest tak źle- nawet dosyć wygodnie:)

Wiem, że może ciężko w to uwierzyć, ale dla mnie był to najgorszy dzień w całej naszej podróży. Jestem typem góralki (zresztą w moich żyłach płynie góralska krew:) , więc takie trasy męczą mnie o wiele bardziej niż ekstremalne podjazdy i wspinaczki po alpejskich szczytach.

Przez dłuższy czas na pewno nie spojrzę na jabłka! A na pewno nie zjem już żadnego włoskiego- podczas przejazdu przez sady, widziałam jak jabłka były spryskiwane, nie wspominając już o tym, że większość sadów jest położona przy ruchliwych drogach i autostradach..... Najbardziej lubię papierówki z dziko rosnących w lasach jabłoni:) 

A na koniec taka zabawna dygresja: dodając ten wpis jadłam jabłko:)
Kategoria TRANSALP


  • DST 38.00km
  • Podjazdy 1650m
  • Sprzęt CUBE LTD Pro
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Bikepacking w Alpach- Transalp dzień 14

Wtorek, 22 lipca 2014 · dodano: 13.09.2014 | Komentarze 8

Minęły już dwa tygodnie odkąd rozpoczęliśmy naszą  wyprawę po Alpach. Powoli trzeba już myśleć nad powrotem do domu. Dzisiaj ostatni dzień terenowych szaleństw. Ale za to jaki! :) Zresztą, zobaczcie sami:)
Wczoraj lało cały dzień, ale za to  z rana... powitał nas taki widok za oknem:) 



A tak wygląda chatka, w której wczoraj nocowaliśmy. Pora ruszać w dalszą drogę. Dzień zapowiada się wyśmienicie!:)




Kierujemy się w stronę Marmolady. Najpierw wbijamy na rowerową trasę  Alta Badia:



Czeka nas teraz kawałek całkiem przyjemnego singla:



Jak dobrze, że pogoda się poprawiła i można podziwiać Dolomity w pełnej odsłonie!:)






Singiel wyprowadza nas na Przełęcz Campolongo:




Asfaltem zjeżdżamy już do miasteczka,  robimy zakupy, a potem pokonujemy jeszcze spory kawałek szosowego podjazdu pod Passe Pordoi. Na samą przełęcz jednak  już nie wjeżdżamy, tylko w połowie drogi odbijamy w teren- na szutrową ścieżkę rowerową.



Widoki są dzisiaj obłędne! :)





Tuż przed końcówką podjazdu, ścieżka zaczyna piąć się  ostro pod górę. Nawierzchnia jest bardzo sypka, a nachylenie sięga co najmniej 30 %.  Naciskam mocno na pedały, ale po chwili koło zaczyna buksować na dużych kamykach, noga wypina mi się z pedała i zatrzymuję się. Jarkowi udaje się podjechać bez wypięcia. Widzę, że dogania mnie para mężczyzn na fullach, którzy prowadzą teraz rowery. Ja nie chcę prowadzić. Skoro Jarek podjechał, to ja też dam radę. Czuję to. Wsiadam na rower. Próbuję ruszyć. Koło obraca się w miejscu i znowu mnie zrzuca. Jarek odpoczywa już na górze i obserwuje moje poczynania. Zastanawia się, czy dam radę. Ciężko będzie mi ruszyć z miejska na tak stromej i sypkiej nawierzchni. W dodatku mój pedał wpina się tylko z jeden strony, więc muszę dobrze trafić:) Tymczasem dwójka rowerzystów jest już coraz bliżej.  Uspokajam oddech. Koncentruję się. Kolejna próba. Mocne depnięcie. Szarpie, rzuca, ale ostro prę do przodu. Udało się ruszyć!:) Teraz tylko trzeba podjechać te kilkaset metrów. A nie jest to takie łatwe- zwłaszcza na takiej wysokości. Pod koniec zaczyna mi się kręcić z wysiłku w głowie. W ustach czuję posmak soli. Ale udaje się! Podjechałam!! Odwracam się,żeby sprawdzić, gdzie są tamci rowerzyści, ale oni nawet nie próbują mnie gonić, bo podprowadzają dalej rowery:) Muszą być bardzo zdziwieni, że dziewczyna na tak obładowanym rowerze dała radę to podjechać:)




Zmęczona ale szczęśliwa:) Przez 5 minut uspokajam oddech, bo łapie mnie mocna zadyszka. Pękam jednak z dumy, bo sama nie wierzyłam, że dam radę tego dokonać:)



A w tle najwyższe pasmo Dolomitów z Marmoladą na czele:



Dojeżdżamy do schroniska Rifugio Luigi Gorza ( 2 472 m. n. p.m). Niestety, restauracja jest teraz nieczynna. Jemy więc czekoladę i kupujemy cappuccino z automatu. Jeszcze pamiątkowa fotka na tle lodowca:



Krótki zjazd tą samą ścieżką i po chwili odbijamy w stronę kolejnego schroniska.



Ale nie dojedziemy tam tak szybko, bo....zatrzymują nas niesamowite widoki i.....spotkania ze zwierzętami!:) Dla mnie to jedyna wymówka od zrobienia przerwy podczas podjazdu lub fantastycznego zjazdu:)

Na pięknych, górskich łąkach pasą się stada koni i krów:







Szybko podbijam do najsłodszego członka stada- małego źrebaka:)



A źrebak najpierw wyciera sobie nos o moje rogi....



.....a potem chce odgryźć pasek od mojej torby:)



Ale to jeszcze nie koniec atrakcji!:) Po chwili na drodze spotykamy pierwsze świstaki! Jest ich tutaj pełno. Co chwilę wychylają ciekawskie główki ze swoich norek. Echo niesie ich gwizdy po całej okolicy:) Czujny świstak na czatach:



Świstaki to bardzo płochliwe zwierzęta i ciężko im zrobić zdjęcie z bliska...ale w końcu udało się:)



W pewnym momencie ścieżka rowerowa odbija w dół. My postanawiamy przebić się na drugą stronę gór szlakiem pieszym. Jest to co prawda krótki, ale stromy odcinek. Mając za sobą doświadczenie ostatnich dni, zastanawiamy się, co tym razem na nas czeka:



Po chwili jest już zdecydowanie zbyt sztywno i trzeba podprowadzać rowery. Jarek postanawia sobie trochę pożartować i krzyczy do mnie z góry, że będziemy teraz wspinać się po tej drabince. Po ostatnich przygodach na szlaku pieszym nawet mnie to nie zdziwiło:)



A jednak, dzisiaj tak ekstremalnie nie będzie:) Dalej podprowadzam rower:



Końcówka jest już jednak tak sztywna, że Jarek oferuje mi pomoc. 



Zrywa się wiatr. Niebo przysłaniają ciemne chmury i niedługo zacznie padać.  



My się jednak pogodą nie przejmujemy, bo już jesteśmy na szczycie (2 407 m n. p. m. ) , a nieopodal znajduje się kolejne schronisko:)



Ach te widoki! Kocham góry!! :)



Akurat zaczyna kropić, kiedy dojeżdżamy do schroniska Rifugio Padon:



I jeszcze zdjęcie z polską flagą. 



Wbijamy do środka. Schronisko bardzo pozytywnie nas zaskakuje. Jeszcze nie widziałam tak przyjemnego wnętrza. Bardzo klimatyczne i przytulne miejsce. W końcu czuję się jak we Włoszech- obsługa nie mówi do mnie po austriacku i można zjeść makaron:)
Oczywiście zamawiam pierwsze podczas tego wyjazdu, długo wyczekiwane spaghetti:)



 Na deser zamawiamy jeszcze po cieście. Przyjemnie tak siedzi się w ciepłym schronisku, kiedy za oknem pada deszcz. Ulewa jednak szybko przechodzi, a my szykujemy się do dalszej drogi. 

Zjazd początkowo jest bardzo sztywny i sypki, więc na tym odcinku postanawiam sprowadzać rower. Wyjeżdżamy koło jeziora Lago di Fedaia, a potem  czeka nas zjazd asfaltową drogą.



To już koniec naszych terenowych przygód na alpejskich ścieżkach. Trochę żal, bo bardzo mi się tutaj podoba,ale niestety czas już nas goni, a my musimy ukończyć jeszcze Transalp- dojechać do Gardy i wrócić szosą z powrotem do Niemiec.  

Dolomity to bajecznie piękne góry. Pewnie jeszcze nie raz tutaj przyjadę, ale wtedy  na dłużejj niż kilka dni- tak żeby poodkrywać więcej terenowych ścieżek. Cieszę się jednak, że mogłam chociaż przez chwilę podziwiać piękno tutejszych krajobrazów i zrobić takie Dolomity w pigułce:) 

Nocleg dzisiaj postanawiamy zrobić trochę wcześniej, bo udaje mi się wyczaić w lesie ukrytą przed turystami (pewnie dla mieszkańców) super miejscówkę!:) Są ławeczki,  jest miejsce pod ognisko, obok płynie rzeka, a w tle skaliste szczyty. Rozwieszamy hamaki na drzewach. Jarek  zabiera się za rozpalanie ogniska. Jak widać składana piła bardzo przydaje się na takich wypadach:



Wreszcie udało się rozniecić ognień i można zrobić kawę:)



Cudne zakończenie cudownego dnia!:)

Kategoria TRANSALP


  • DST 10.00km
  • Podjazdy 329m
  • Sprzęt CUBE LTD Pro
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Bikepacking w Alpach- Transalp dzień 13

Poniedziałek, 21 lipca 2014 · dodano: 10.09.2014 | Komentarze 4

13 dzień wypadu okazał się rzeczywiście pechowy. 

Wczoraj, kiedy kładliśmy się spać widoki były takie:



A z rana już wyglądało to tak:



Gdzie się podziały Dolomity?:( Zaczyna padać. Zjeżdżamy do miasteczka. Wchodzimy do typowej, włoskiej kawiarenki. W środku sami miejscowi piją kawę i czytają gazety. Zamawiamy sobie truskawkowe tiramisu (pycha!!) i kawę. Panuje tutaj cudowny klimat. Nie jest tak turystycznie. Kawiarnię obsługuje starsze małżeństwo. We włoskich knajpach podoba mi się to, że można tutaj siedzieć godzinę, nie trzeba dodatkowo niczego zamawiać i nikt nie patrzy się na mnie krzywo, że siedzę już za długo. 

 W kawiarence spędzamy trochę czasu studiując mapy i spoglądając co chwilę za szybę. W pewnym momencie tylko już lekko kropi. Postanawiamy wykorzystać to okno pogodowe, żeby przedostać się do kolejnej miejscowości. Udaje nam się to, ale nasza radość nie trwa zbyt długo. Po zaledwie 10 km rozpoczyna się ulewa. Wpadamy ze skrajności w skrajność. Temperatura leci ostro w dół. Wczoraj 35 stopni, a dzisiaj zaledwie 12!! Niezły szok termiczny:) Przemieszczamy się od sklepu do sklepu siedząc na chodnikach i oglądając witryny sklepów z pamiątkami. Potem kolejna przerwa w kawiarence, żeby trochę się ogrzać.



Minus spania w hamakach i w ogóle spania na dziko jest taki, że jazda w mocnym i ciągłym deszczu staje się dość kłopotliwa. Nie można wskoczyć do nagrzanego namiotu czy ciepłego łóżka. W hamaku noce są zdecydowanie chłodniejsze. Do tego nie można wziąć ciepłego prysznica i nie ma gdzie wysuszyć przemoczonych ubrań. Trochę żałuję, że nie zabrałam moich spodni z gore-texu. Mogłam też kupić sobie nieprzemakalne skarpety. Ale nie ma co się denerwować, tylko traktować wszystko jako cenną naukę na przyszłość:) Najważniejsze, żeby nie przemokła mi przednia sakwa, gdzie wożę mój śpiwór puchowy- reszta jest nieistotna. 



Pod wieczór pada już tylko lekka mżawka. Gdzieś w oddali  grzmi. Wskakujemy szybko na rowery i wyjeżdżamy za miasto. Napotkany po drodze turysta mówi nam, że niedaleko stąd jest chatka, w której nie ma drzwi i możemy tam przenocować.



Rzeczywiście miejscówka idealna jak na taką paskudną pogodę! :) Mamy daszek, w środku ławeczki. Nie pada nam na głowę. Nie trzeba się rozbijać w deszczu. Super!! Rozwieszamy hamaki w środku i robimy sobie ciepłą kawę.



Nic tak nie poprawia humoru w deszczowy, zimny dzień jak gorąca kawa:)



Dystans nie był dzisiaj oszałamiający, ale na pocieszenie dodam, że jutro nadrobimy ten dzień. I to jeszcze jak!:)
Kategoria TRANSALP


  • DST 58.50km
  • Podjazdy 2874m
  • Sprzęt CUBE LTD Pro
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Bikepacking w Alpach- Transalp dzień 12

Niedziela, 20 lipca 2014 · dodano: 10.09.2014 | Komentarze 5

Po 15 godzinach snu pora na pobudkę! Chyba trochę się zregenerowałam:) Pora ruszać w Dolomity! 

Dzisiejszy dzień przeznaczamy na dojazd w region, który nas najbardziej interesuje- czyli w okolice Marmolady.

Od rana panuje niesamowity skwar.  Początkowo jedziemy dalej terenem, a potem wyjeżdżamy już na szosę. Nagrzany jak patelnia asfalt nie zachęca do jazdy. Na szczęście, dość szybko uzyskujemy wysokość- z każdym kilometrem jest jakby bardziej chłodno, rześko. Po chwili słońce zachodzi i zaczyna padać lekki deszczyk. Co za ulga!:)
 
A przed nami wyrastają już skaliste, ostre szczyty Dolomitów:





Wkrótce docieramy na przełęcz Passo delle Erbe: 





W schronisku ceny są tak wysokie, że postanawiamy poszukać czegoś na dole w miasteczkach. Niestety, jest niedziela i wszystko pozamykane...Gdzieś po drodze zatrzymujemy się, żeby coś zjeść. Dodam, że jestem straszną makaroniarą. Mogę jeść makaron codziennie i w każdej postaci. Pod tym względem Północne Włochy trochę mnie rozczarowały, bo makaronów praktycznie nie serwują w restauracjach...Jest za to dużo pizz. Ale niestety nie wszystkie mają powalający smak. Tak było z pizzą w barze przy drodze, gdzie się zatrzymaliśmy. Skoro głodny i zmęczony rowerzysta narzeka na jedzenie, to znaczy, że jest wyjątkowo niesmaczne:) Obiecuję sobie, że już więcej na tym wypadzie pizzy nie zjem...:)

Na szczęście niedaleko w sąsiednim miasteczku jest otwarty sklep. Kupujemy zapas jedzenia, słodyczy, m.in. krówki Made in Poland, no i oczywiście colę!:)



Jakoś tak szybko nam ten dzień zleciał! Jeden podjazd pod przełęcz i już trzeba się rozglądać za noclegiem. Przebijamy się więc przez pola i  rozwieszamy hamaki na drzewach tuż nad miasteczkiem.

A taki widok mamy z hamaku na dobranoc:)



Kategoria TRANSALP


  • DST 156.00km
  • Podjazdy 2860m
  • Sprzęt CUBE LTD Pro
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Bikepacking w Alpach- Transalp dzień 10 i 11

Piątek, 18 lipca 2014 · dodano: 09.09.2014 | Komentarze 9

Pobudka dopiero o 09.00. Dzisiaj  regeneracja po dwóch dniach masakrowania się na górskich szlakach. Wyszło jednak trochę inaczej.....ale o tym już za chwilę:)

Po dokładnym przestudiowaniu mapek postanawiamy dojechać do Bolzano, a stamtąd kierować się już w stronę Dolomitów. Najpierw jednak chcemy zahaczyć o okoliczne jezioro:



Kolor jeziora powala- czysty błękit!:) 



Mieliśmy zrobić sobie tutaj dłuższą przerwę, ale dzień jest tak piękny, że postanawiamy jechać dalej. Uroczy singielek objeżdża jezioro z jednej strony:



I kolejne spotkania na szlaku. Tym razem z lamami!!:) 



Ta lama nie była zbyt fotogeniczna:)



Niestety nie dają się podejść zbyt blisko- bardzo płochliwe zwierzęta:



A gdzie ja jestem? Na pewno w Alpach? Bo mnie to przypomina bardziej andyjskie scenerie:)



Kończymy objeżdżać jezioro i dojeżdżamy do asfaltowej drogi. Na dzisiaj to już koniec terenu. Czeka nas teraz ponad 20 km zjazdu! Szybko wytracamy uzyskaną wcześniej wysokość. A tam niżej robi się naprawdę gorąco. Temperatura przekracza 30 stopni.  Nie przywykłam jeszcze do takich upałów. Dobrze, że w miasteczkach są kraniki z wodą- można się trochę schłodzić i ugasić pragnienie:



Można schładzać się też i tak:)



Dojeżdżamy do Merano- krainy, gdzie przez większą część roku świeci słońce (ponad 300 dni!). Widać, że klimat już się zmienił. Zwłaszcza po roślinności. Miasteczko otaczają plantacje jabłek,winnice....



No i plamy oczywiście!



Tuż przy ścieżce rowerowej robimy sobie krótki odpoczynek. Pora na odrobinę porannej higieny..



....oraz porcję witamin:)



A potem jeszcze krótki relaks na gigantycznych leżakach. A może to po prostu ja jestem taka mała?;) W każdym bądź razie, leżaczki elegancko zaprojektowane- przez większą część dnia stanowią doskonałą ochronę przed palącym słońcem:



Tak przyjemnie siedzi się w cieniu z mokrą głową, że szkoda wyjeżdżać znowu na ten skwar:)
Do Bolzano poruszamy się już cały czas ścieżką rowerową wzdłuż rzeki.



Ścieżka jest znakomicie przygotowana pod rowerzystów (zwłaszcza szosowych). Co chwilę miejsca odpoczynkowe i bary....



....a także takie rowerowe dekoracje:





Czasem  po drodze można się też natknąć i na takie atrakcje:)



Docieramy do przedmieść Bolzano:



Zanim jednak wjedziemy do miasta, trzeba trochę ogarnąć nasze rowery:) Samej by mi się przydał taki prysznic:)



I wjeżdżamy do miasta! Cudnie dekorują tutaj mosty. A  jaki piękny zapach roztacza się w pobliżu ścieżki rowerowej...



Bolzano to  duże miasto. Czuję się tutaj taka zagubiona. Lekki szok cywilizacyjny. Człowiekowi lasu ciężko trochę odnaleźć się w takiej miejskiej dżungli;) Szybko się można odzwyczaić od tego całego zgiełku, hałasu..... Zresztą nie tęsknię za tym wcale! 

Znajdujemy się w jakiejś przemysłowej dzielnicy. Kompletnie nie wiemy, jak dostać się do centrum. Akurat przejeżdża obok nas mały Włoch. Zagadujemy go o drogę. Chłopak mówi, że  poprowadzi nas do rynku. I  tak zaczyna się szaleńczy przejazd przez miasto. Jazda w iście włoskim stylu! Mam tylko nadzieję, że nie wpakujemy się pod żadne auto:) Jadę na kole chłopaczka, który pruje na swoim miejskim rowerku po ulicach miasta.  A trzeba przyznać, że  jedzie bardzo szybko! Cały czas na stojąco. Aż ciężko za nim nadążyć! Ruszamy migiem na światłach. Przecinamy skrzyżowanie za skrzyżowaniem i już po chwili znajdujemy się w centrum!  Żegnamy się z chłopcem i idziemy zwiedzać miasto. A oto nasz mały bohater:



W centrum pełna kultura- rozbrzmiewają klasyczne nuty, a turyści tańczą walca:



Ja nie mam siły na taniec, marzę o czym innym.....Pierwszy dzień we Włoszech i obowiązkowa pizza. Mniam!:)



Zapada zmrok. Chwilę spacerujemy po ślicznych, gwarnych uliczkach, które nocą nabierają jeszcze większego uroku. Trzeba jednak pomyśleć o noclegu. Postanawiamy wyjechać za miasto i rozejrzeć się za jakąś miejscówką. Najpierw jednak trzeba zorganizować jakieś oświetlenie. Wczoraj podczas upadku zgubiłam moją przednią latarkę. Na szczęście Jarek ma świetne pomysły- przymocowuje ładowarkę z diodą do kierownicy:



Chwilę błądzimy po mieście w poszukiwaniu ścieżki rowerowej. W końcu odnajdujemy właściwą drogę. To będzie dłuuuga noc!
Jedziemy w kierunku Brixen, gdzie odbijemy już w Dolomity. Ale do miasteczka jeszcze daleka droga, która bardzo się dłuży w nocy, zwłaszcza, że....mieliśmy dzisiaj odpoczywać!:) Na szczęście poruszamy się ścieżką rowerową. Jest bezpiecznie, nie trzeba uważać na auta, można jechać obok siebie i rozmawiać. 

Ten odcinek ścieżki również jest bardzo dobrze przygotowany. Droga została poprowadzona po torach dawnej kolejki wąskotorowej. Niesamowite są przejazdy przez tunele wyposażone w....czujniki ruchu! 



Rowerowe akcenty na trasie:





Ścieżka jest także dość urozmaicona. Co jakiś czas przecina urocze, włoskie miasteczka, gdzie możemy pozaglądać do punktów informacji turystycznej.....



.....albo podglądać włoskich piekarzy przy pracy:)



Kryzys przychodzi koło 3.00- 4.00 nad ranem. Nieprzespana noc daje już mi się porządnie we znaki. Robi się chłodno. Ubieram nogawki przez jakieś 10 minut! :) Tak bardzo chce mi się spać! Najgorsze jest to, że nie ma za bardzo gdzie się rozbić... Z jednej strony ruchliwa droga, a z drugiej skały. A może by tak  przespać się na ławkach w miejscu odpoczynkowym? W końcu postanawiamy jechać dalej. Do Brixen zostało nam już tylko 20 km. Damy radę. A jak dojedziemy na miejsce to poszukamy jakiegoś noclegu. 



Kiedy dojeżdżamy do miasteczka, zaczyna świtać. Chwilę bujamy się po polach w poszukiwaniu noclegu, ale bezskutecznie. Czuję się jak zombie:) Jedziemy do centrum. Zamawiamy sobie kawę i ciastko. Jarek studiuje mapy, a ja... ucinam sobie krótką drzemkę:)



Śpię tak ok. 30 minut. Głowa śmiesznie buja mi się na boki. Jacyś Włosi przechodząc obok uśmiechają się do mnie i mówią Buongiorno :) Mogłabym tak jeszcze sobie spać, ale pora zrobić zakupy i rozejrzeć się za punktem informacji turystycznej. Przez chwilę planujemy trasę i postanawiamy odbić w teren na znajdujący się nieopodal szlak pieszy. Podczas wyjazdu z miasteczka zauważam grupkę rowerzystów nadjeżdżających z naprzeciwka. Jedzie też tam dziewczyna. Trochę podoba do.... Niee! To niemożliwe! A jednak:) Czy to jakieś cudowne zdolności telepatyczne, czy jakieś inne czary....w każdym bądź razie spotykam Leę z ekipą! Jaki ten świat mały! Najlepsze jest to, że nawet nie rozmawiałyśmy ze sobą przed wyjazdem i nie wiedziałam, kiedy Emilka planuje wyjazd. A tutaj taka niespodzianka!:)  Chętnie bym potowarzyszyła Lei i jej znajomym, ale niestety dzisiaj już marzę tylko o porządnej drzemce. Nie śpię już od ponad 24 godzin! Ładna mi to regeneracja!:)

Wbijamy na szlak pieszy. Robi się naprawdę upalnie. 35 stopni! I  na dodatek jeszcze bardzo duszno...Dobrze, że nawadniają tutaj pola:)



Szlak pieszy męczy mnie strasznie. Co chwilę trzeba też podprowadzać rowery. Brakuje siły. Mam problem ze sztywniejszymi podjazdami. Pot leje się ze mnie strumieniami. Woda powoli nam się kończy.....

W końcu docieramy do miasteczka. Jest kranik !!! Oblewam się cała zimną wodą. Robimy zakupy w pobliskim sklepiku. Mieliśmy szczęście, bo za pół godziny już zamykają. Zimna cola, lody, cień....Nigdzie się stąd nie ruszam!:)
Jedziemy jednak dalej. Na szczęście już po chwili ścieżka wbija się w głąb świerkowego lasu i chociaż jest dopiero godzina 14.00, rozbijamy hamaki i śpimy już tam do rana:)




  • DST 27.00km
  • Podjazdy 1500m
  • Sprzęt CUBE LTD Pro
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Bikepacking w Alpach- Transalp dzień 9

Czwartek, 17 lipca 2014 · dodano: 03.09.2014 | Komentarze 17

Dzień próby. Dzisiaj wszystko się okaże. Od samego rana włącza mi się lekki stres i podekscytowanie. Wielka niewiadoma. Musimy się przebić do Włoch przez pasmo trzytysięczników.  Nie wiemy, czy jest to możliwe. Trasa na mapie jest oznaczona przerywanymi liniami jako szlak dla średnio zaawansowanych piechurów. Spodziewam się, że może być ekstremalnie. Pewna jestem, że będzie ciężko. Ale zaryzykować warto, bo....być może za rogiem czai się przygoda?  Jeśli wypad nie wypali- będziemy musieli się cofnąć aż do Solden, czyli stracimy ze dwa dni na dojazd asfaltami.....  
Teraz już wiem, że wypad ten na długo zapisze się w mojej pamięci. Będą łzy, będzie ból, ale o tym za chwilę.....Przygotujcie się na dramtic story telling:)

Ruszamy skoro świt. Żegnamy zaspane jeszcze miasteczko. 



Chwilę tracimy na poszukiwania właściwego szlaku, a kiedy w końcu go odnajdujemy....



Zakaz wjazdu dla rowerów!! ;/ Tej opcji nie braliśmy pod uwagę. Słyszałam, że w Austrii mandaty są całkiem spore.......ale nie należę do osób, które stosują się sztywno do tego typu zakazów:) 
Zaraz po wjeździe na ścieżkę mijamy grupę emerytów. Jeden z dziadków zagaduje do mnie po francusku. Tutaj nie wolno wjeżdżać na rowerze. Tam był zakaz!- poucza mnie. Wzruszam ramionami, udaję, że nie kumam i jadę dalej. 

Kolejne spotkanie na szlaku. Tym razem na drogę wychodzi nam stado źrebaków. Są bardzo zaciekawione naszymi torbami:) Temu jednemu bardzo posmakował pasek:)



Po chwili szlak przemienia się w PRZEPIĘKNY, bajeczny singiel. Jest to najpiękniejsza trasa, jaką kiedykolwiek jechałam! 



Wąziutka, kręta ścieżka wije się po zboczach skalnego kanionu, a w dole....kilkusetmetrowa przepaść i rzeka! Niesamowite!:) Czasem aż strach przejeżdżać:)







Gdzieś po drodze- przeprawa przez rzekę:)



Czasem warto złamać zakazy:) Ścieżka nie dość, że pięknie położona, to jeszcze w 90% przejezdna:)

W oddali widać już schronisko Martin-Bush-Hutte (2500 m.n. p.m ). Postanawiamy zejść z rowerów i podprowadzić je kawałek. Gdyby, ktoś się przyczepił, będziemy trzymać się wersji, że przecież nie jechaliśmy....



Pod samo schronisko jednak nie podjeżdżamy i odbijamy szybko w stronę włoskiej granicy. 
 
Po chwili singiel totalnie zmienia swoje oblicze na bardziej....piekielne:) Robi się niebezpiecznie. Najpierw czeka nas zjazd, a właściwie to zejście po dużych kamieniach z poręczami. Dobrze, że Jarek czasem mi pomaga, bo nie wiem, czy sama bym sobie poradziła ze znoszeniem roweru:





Kolejny przejazd przez mostek.......



To co zeszliśmy, musimy teraz wprowadzić. Czeka nas długie podejście na górę, bo o jeździe praktycznie nie ma mowy. Nie lubię podprowadzać roweru. Mała jestem, nie mam dużej siły w rękach i męczę się przy tym o wiele bardziej niż podczas jazdy.  Ale nic nie mówię. Zaciskam zęby. Teraz nie ma odwrotu. 

Dochodzimy już do końca górki. Po drodze był krótki, przejezdny odcinek, na którym ....Jarek złapał kapcia! Wcześniej jeszcze podczas znoszenia po kamieniach roweru- przerysował sobie dość mocno amor... Przerwa na zmianę dętki. Nie tylko Jarek ma problemy ze sprzętem, ja również. Z jednego pedała wypadła mi gdzieś po drodze śrubka. Teraz lewy but wpina mi się tylko od jednej strony, co trochę utrudnia jazdę w terenie..



Po krótkim odpoczynku ruszamy dalej. Niestety, singiel chociaż już nie pnie się tak ostro pod górę, to nadal jest bardzo kamienisty. Jazda po nim (przynajmniej w moim przypadku) wygląda tak: kilka metrów podjazdu- kilka metrów wprowadzania, i tak dalej.....

A w oddali widać już lodowiec. I jakieś schronisko na górze. Czy to tam będziemy podjeżdżać? Jak w takim razie pokonamy ten śnieżny odcinek?



Jarkowi na trasie idzie o wiele lepiej. Nie dość, że daje radę na trudnych sekcjach technicznych, to jeszcze wprowadza rower o wiele szybciej... Sam pewnie obróciłby tę trasę dwa razy szybciej. Daję jednak z siebie wszystko. Jestem skupiona i zawzięta. Czasem Jarek pomaga mi podprowadzić rower, żeby było szybciej, po czym biegnie po swój i dogania mnie po chwili... 





Widoczki oczywiście zapierają dech w piersi. Lodowiec w tle. Skalisty teren. Widać, że jesteśmy już na sporej wysokości..



Po drodze spotykamy starszą turystkę. Mówi, że nie widziała na szlaku żadnych rowerzystów ( A to ci niespodzianka! ;) i że ścieżka w pewnym miejscu jest bardzo niebezpieczna. Dziękujemy za informację, ale oczywiście trochę ignorujemy to ostrzeżenie. Na pewno nie jest tak źle..... Błąd. Wkrótce docieramy do miejsca, o którym opowiadała nam kobieta. Kiedy wychodzę zza zakrętu, moje serce zaczyna mocniej bić. Zatrzymuję się i czekam na Jarka. Już wiem, że kobieta nie przesadzała. Ścieżka w tym miejscu jest naprawdę ekstremalna. Najpierw trzeba przekroczyć dość spory, wartki strumień, potem przejść po oberwanym, krzywym mostku,ale najgorsze to... przebicie się przez śnieg. Na zdjęciu tego może nie widać, ale tam ....nie ma ścieżki! ... Trzeba przejść po śniegu bardzo stromym zboczem. A w dole...przepaść!!

Nachodzą mnie czarne myśli. Nie jest dobrze. Wyczuwam zagrożenie. Jarek bierze ode mnie rower i zaczyna przeprawę. Chcę mu pomóc, ale nie pozwala mi. Każe stać i trzymać aparat. Ręce mi się trzęsą, ale nagrywam wszystko. 



Zacieszam za każdym razem, kiedy Jarek pokonuje kolejne przeszkody.



Już tylko kawałek, już nie daleko- szepczę bardziej do siebie. I w pewnym momencie....Jarkowi obsuwa się noga na śniegu! Widzę, jak leci ... Jaaareeek!!!!!!! Okrzyk przerażenia rozlega się po okolicy i odbija echem od skał...



Na szczęście Jarek zatrzymuje się kawałek niżej na śniegu. Ale ja nie wytrzymuję już całego tego stresu i rozklejam się. Zawsze staram się być twarda w takich sytuacjach, ale nie kiedy to innym może stać się coś złego... Łzy spływają mi po policzkach. Jarkowi udaje się przejść ten trudny odcinek do końca. Kładzie mój rower w bezpiecznym miejscu i wraca do mnie. Przechodzę szybko na drugą stronę, w ogóle nie zważając na oberwany mostek czy śnieg. Nie boję się o siebie, tylko....jeśli Jarek miał takie problemy z przeniesieniem mojego, lżejszego roweru, to jak sobie poradzi ze swoim? Ogarnia mnie przerażenie. Zaczynam mocniej płakać. Mówię Jarkowi, że możemy przecież zawsze zawrócić. Na dole płynie rzeka. Może tamtędy też da się przebić? A może rozkręcić by tak rower i przenieść go w częściach? Kilka razy oferuję pomoc, ale Jarek jest stanowczy. Mam się nie zbliżać i dalej nagrywać. W końcu daję za wygraną, ocieram łzy i łapię za aparat. Wyciszam się i rejestruję uważnie każdy krok Jarka.

Strumień i mostek już za nim....Ufff....



Teraz pora na najgorszy odcinek. Zamieram...Jarek tym razem wziął się na sposób. Zamiast nieść rower- wbija go w śnieg, tworząc taką jakby zaporę.



Jeszcze ostatnie metry....I udało się!!! Najgorsze już za nami!:) Ponownie się rozklejam. Ale tym razem są to łzy szczęścia:)



Było naprawdę hardcorowo... Dalej pniemy się w górę. Kamienisty singiel wije się i wije....bez końca. Robi się coraz później, a szczytu jak nie ma, tak nie ma.. Po drodze spotykamy sympatycznego Belga. On też nie wie, ile jeszcze zostało do szczytu. Wyciąga zegarek i mierzy wysokość. Jeszcze 200 metrów. Niby niewiele, ale w takich warunkach, z częstym wnoszeniem roweru po kamieniach...to też i nie tak mało... Na szczęście okazuje się, że nie musimy przejeżdżać przez lodowiec, który widzimy po drugiej stronie. To inne schronisko- położone na 3 tys. metrów. Tyle dobrze:)

Ale zaraz, zaraz....!! Co to?? Czyżby to było już schronisko? :)) Moja radość jednak jest przedwczesna. To tylko schron. Za opłatą turyści mogą sobie wynająć taki domek...  Fajnie tak, mieszkać sobie na końcu świata. Idealne miejsce do pisania książek, albo...postów na bloga:) Ruszamy dalej...



Przeprawiamy się przez szeroką, ale na szczęście płytką rzekę. Przed nami kolejne skały. Nachodzą mnie czarne myśli. Ta droga chyba nigdy się nie skończy, a w dodatku  znowu zrobi się ekstremalnie..Na szczęście to tylko pierwsze wrażenie. Ścieżka przechodzi obok skał. Dojeżdżam do zakrętu....i oczom nie wierzę! Widzę jakiś dach. To musi być schronisko! Tak mnie to cieszy, że rzucam rower na ziemię i biegnę do Jarka, krzycząc, że dotarliśmy już na miejsce:)

Jeszcze tylko ostatnia prosta. Singiel znika, a my do celu dojeżdżamy szeroką, wyrobioną przez ratraki drogą, która prowadzi z innego schroniska.



Huura! Szczyt zdobyty! Znajdujemy się na wysokości 2842 m. n. p.m. A za mną już włoskie Alpy:) Udało nam się przekroczyć granicę! Czuję się trochę jak nielegalna imigrantka:) Co ciekawe, od strony włoskiej zakazu dla rowerów nie ma:)





Wchodzimy do schroniska Schöne-Aussicht-Hütte (Rifugio Bellavista) , żeby zjeść coś ciepłego. Przez całą drogę marzyłam o spaghetti. Myślałam już, że to będzie włoskie schronisko. Ale jednak nie. Chociaż jesteśmy już teoretycznie we Włoszech, to ośrodek należy do  Austriaków. Ludzie  tutaj zabawnie na nas spoglądają- z lekkim rozbawieniem i niedowierzaniem. Pewnie dawno nie widziano tutaj żadnych rowerzystów. Do schroniska nie można wjechać autem. Żywność transportują tutaj wyciągiem. 

Niestety, jest już po 18.00 i kuchnia zamknięta!:( Zamawiamy piwo, ciasto, oraz kiełbasę i jakiś chlebek... Ciasto bardzo dobre, ale na kiełbasie i pieczywie idzie zęby połamać;/ - takie twarde i suche. Pewnie specjał górskich pasterzy, którzy wychodząc na wypas owiec muszą zabrać ze sobą coś, co nie psuje się tak szybko.... Wysiłek jednak zrobił swoje, jestem tak głodna, że nie narzekam:)



Po "wypasionym" obiedzie pora ruszać dalej. Tylko...Hmm..No właśnie. Którędy by tu zjechać? W schronisku spotykamy ponownie sympatycznego Belga. Razem z nami siedzi nad mapą. O zjeździe pieszym szlakiem nie ma mowy.  Wygląda bardzo ekstremalnie, aczas już nas goni. Niedługo zacznie zachodzić słońce. Robi się zresztą już coraz chłodniej. W oddali widać jakąś szeroką, wyrobioną przez ratraki drogę...Ale dokąd ona prowadzi?? Nagle Belg przypomina sobie, że w schronisku jest przewodnik górski. Podchodzimy do niego i pytamy się, czy da radę zjechać tą drogą do Włoch. Możecie zjechać, ale ta droga jest bardzo stroma- ostrzega. Nie szkodzi, my przyjechaliśmy tutaj z Ventu. I wtedy przewodnik oraz jego koledzy wybuchają gromkim śmiechem. To chyba tłumaczy wszystko:)

Pora na zjazd. Machamy belgijskiemu koledze na pożegnanie i prujemy w dół.



Chwilę musimy przebijać się przez błoto pośniegowe.....



.....i mokry śnieg. Kawałek musimy przeprowadzić rowery. Po chwili moje buty są już całe przemoczone......



.....ale szybko się rozgrzewam. Przewodnik miał rację. Zjazd okazuje się naprawdę stromy. Coś ok. 35 %. Początkowo zjeżdżam bez większych problemów. Trzeba być jednak bardzo ostrożnym, bo nawierzchnia jest bardzo sypka.






Przez drogę przebiegają nam świstaki, a przed nami już włoskie szczyty:)



Jesteśmy już coraz bliżej. Jesteśmy też zmęczeni po dwóch intensywnych przecież dniach. W takich momentach łatwo o błędy. Wkrada się radość i ucieka koncentracja. W oddali widać już miasteczko. Zjeżdżam dość szybko, ale kiedy naciskam na hamulce, czuję, że prawie nic nie hamują...Ręce już mnie bolą od naciska klamek, chcę na chwilę zatrzymać się i odpocząć. No i popełniam błąd, który przepłacam glebą. Jest za stromo. Ląduję na szorstkiej drodze. Na szczęście kończy się tylko na lekkich przetarciach. Gubię też latarkę ( o tym dopiero dowiem się na drugi dzień). Było za sztywno na postój. Nigdy nie zjeżdżałam po tak  stromej nawierzchni. Myślimy, że miała spokojnie z 40% a może nawet i 45%.



Nie chcę już ryzykować przed końcem dnia. Do wioski został nam ok. 1 kilometr. Sprowadzam więc rower. Ale nawet na zejściu, co chwilę wpadam w poślizg. Rower z zaciśniętymi klamkami i tak obsuwa się w dół. Jarek postanawia mi towarzyszyć. Zresztą może to i dobrze, bo droga kończy się mocnym zakrętem, na którym hamowanie z pewnością zakończyłoby się glebą.



Wreszcie,tuż po zachodzie słońca docieramy do wyludnionego włoskiego miasteczka Kurzras. Jeszcze chwilę spędzamy w centrum informacji turystycznej szukając jakiś pomocnych mapek, dzięki którym będziemy mogli zaplanować dalszą trasę.



Rozbijamy się kawałek dalej za miasteczkiem, w przyjemnym świerkowym lasku. Zasypiam zmasakrowana ale i mega szczęśliwa. Jutro pora na odpoczynek!:)

Mimo wszystko to był bardzo udany dzień- piękny i niebezpieczny zarazem, czyli połączenie idealne:) Może to było i trochę nierozsądne z naszej strony, ale takie akcje wspomina się do końca życia. Moja alpejska przygoda. Już na samym szczycie wiedziałam, że warto było się pomęczyć dla takich wspomnień i wiem, że nigdy nie przestanę szukać mocnych wrażeń, który tylko dodają skrzydeł i popychają ku nowym wyzwaniom. Bo kiedy tylko adrenalina i cały stres opadnie, endorfiny szaleją, a poziom szczęścia urasta do niewyobrażalnych rozmiarów:) 

A już za tydzień druga część relacji, czyli włoska przygoda z Dolomitami:)
Kategoria TRANSALP