Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi alouette z miasteczka Legnica. Mam przejechane 39831.55 kilometrów w tym 1054.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 18.86 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy alouette.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

TRANSALP

Dystans całkowity:1117.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Suma podjazdów:21153 m
Liczba aktywności:18
Średnio na aktywność:62.06 km
Więcej statystyk
  • DST 27.00km
  • Podjazdy 1500m
  • Sprzęt CUBE LTD Pro
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Bikepacking w Alpach- Transalp dzień 9

Czwartek, 17 lipca 2014 · dodano: 03.09.2014 | Komentarze 17

Dzień próby. Dzisiaj wszystko się okaże. Od samego rana włącza mi się lekki stres i podekscytowanie. Wielka niewiadoma. Musimy się przebić do Włoch przez pasmo trzytysięczników.  Nie wiemy, czy jest to możliwe. Trasa na mapie jest oznaczona przerywanymi liniami jako szlak dla średnio zaawansowanych piechurów. Spodziewam się, że może być ekstremalnie. Pewna jestem, że będzie ciężko. Ale zaryzykować warto, bo....być może za rogiem czai się przygoda?  Jeśli wypad nie wypali- będziemy musieli się cofnąć aż do Solden, czyli stracimy ze dwa dni na dojazd asfaltami.....  
Teraz już wiem, że wypad ten na długo zapisze się w mojej pamięci. Będą łzy, będzie ból, ale o tym za chwilę.....Przygotujcie się na dramtic story telling:)

Ruszamy skoro świt. Żegnamy zaspane jeszcze miasteczko. 



Chwilę tracimy na poszukiwania właściwego szlaku, a kiedy w końcu go odnajdujemy....



Zakaz wjazdu dla rowerów!! ;/ Tej opcji nie braliśmy pod uwagę. Słyszałam, że w Austrii mandaty są całkiem spore.......ale nie należę do osób, które stosują się sztywno do tego typu zakazów:) 
Zaraz po wjeździe na ścieżkę mijamy grupę emerytów. Jeden z dziadków zagaduje do mnie po francusku. Tutaj nie wolno wjeżdżać na rowerze. Tam był zakaz!- poucza mnie. Wzruszam ramionami, udaję, że nie kumam i jadę dalej. 

Kolejne spotkanie na szlaku. Tym razem na drogę wychodzi nam stado źrebaków. Są bardzo zaciekawione naszymi torbami:) Temu jednemu bardzo posmakował pasek:)



Po chwili szlak przemienia się w PRZEPIĘKNY, bajeczny singiel. Jest to najpiękniejsza trasa, jaką kiedykolwiek jechałam! 



Wąziutka, kręta ścieżka wije się po zboczach skalnego kanionu, a w dole....kilkusetmetrowa przepaść i rzeka! Niesamowite!:) Czasem aż strach przejeżdżać:)







Gdzieś po drodze- przeprawa przez rzekę:)



Czasem warto złamać zakazy:) Ścieżka nie dość, że pięknie położona, to jeszcze w 90% przejezdna:)

W oddali widać już schronisko Martin-Bush-Hutte (2500 m.n. p.m ). Postanawiamy zejść z rowerów i podprowadzić je kawałek. Gdyby, ktoś się przyczepił, będziemy trzymać się wersji, że przecież nie jechaliśmy....



Pod samo schronisko jednak nie podjeżdżamy i odbijamy szybko w stronę włoskiej granicy. 
 
Po chwili singiel totalnie zmienia swoje oblicze na bardziej....piekielne:) Robi się niebezpiecznie. Najpierw czeka nas zjazd, a właściwie to zejście po dużych kamieniach z poręczami. Dobrze, że Jarek czasem mi pomaga, bo nie wiem, czy sama bym sobie poradziła ze znoszeniem roweru:





Kolejny przejazd przez mostek.......



To co zeszliśmy, musimy teraz wprowadzić. Czeka nas długie podejście na górę, bo o jeździe praktycznie nie ma mowy. Nie lubię podprowadzać roweru. Mała jestem, nie mam dużej siły w rękach i męczę się przy tym o wiele bardziej niż podczas jazdy.  Ale nic nie mówię. Zaciskam zęby. Teraz nie ma odwrotu. 

Dochodzimy już do końca górki. Po drodze był krótki, przejezdny odcinek, na którym ....Jarek złapał kapcia! Wcześniej jeszcze podczas znoszenia po kamieniach roweru- przerysował sobie dość mocno amor... Przerwa na zmianę dętki. Nie tylko Jarek ma problemy ze sprzętem, ja również. Z jednego pedała wypadła mi gdzieś po drodze śrubka. Teraz lewy but wpina mi się tylko od jednej strony, co trochę utrudnia jazdę w terenie..



Po krótkim odpoczynku ruszamy dalej. Niestety, singiel chociaż już nie pnie się tak ostro pod górę, to nadal jest bardzo kamienisty. Jazda po nim (przynajmniej w moim przypadku) wygląda tak: kilka metrów podjazdu- kilka metrów wprowadzania, i tak dalej.....

A w oddali widać już lodowiec. I jakieś schronisko na górze. Czy to tam będziemy podjeżdżać? Jak w takim razie pokonamy ten śnieżny odcinek?



Jarkowi na trasie idzie o wiele lepiej. Nie dość, że daje radę na trudnych sekcjach technicznych, to jeszcze wprowadza rower o wiele szybciej... Sam pewnie obróciłby tę trasę dwa razy szybciej. Daję jednak z siebie wszystko. Jestem skupiona i zawzięta. Czasem Jarek pomaga mi podprowadzić rower, żeby było szybciej, po czym biegnie po swój i dogania mnie po chwili... 





Widoczki oczywiście zapierają dech w piersi. Lodowiec w tle. Skalisty teren. Widać, że jesteśmy już na sporej wysokości..



Po drodze spotykamy starszą turystkę. Mówi, że nie widziała na szlaku żadnych rowerzystów ( A to ci niespodzianka! ;) i że ścieżka w pewnym miejscu jest bardzo niebezpieczna. Dziękujemy za informację, ale oczywiście trochę ignorujemy to ostrzeżenie. Na pewno nie jest tak źle..... Błąd. Wkrótce docieramy do miejsca, o którym opowiadała nam kobieta. Kiedy wychodzę zza zakrętu, moje serce zaczyna mocniej bić. Zatrzymuję się i czekam na Jarka. Już wiem, że kobieta nie przesadzała. Ścieżka w tym miejscu jest naprawdę ekstremalna. Najpierw trzeba przekroczyć dość spory, wartki strumień, potem przejść po oberwanym, krzywym mostku,ale najgorsze to... przebicie się przez śnieg. Na zdjęciu tego może nie widać, ale tam ....nie ma ścieżki! ... Trzeba przejść po śniegu bardzo stromym zboczem. A w dole...przepaść!!

Nachodzą mnie czarne myśli. Nie jest dobrze. Wyczuwam zagrożenie. Jarek bierze ode mnie rower i zaczyna przeprawę. Chcę mu pomóc, ale nie pozwala mi. Każe stać i trzymać aparat. Ręce mi się trzęsą, ale nagrywam wszystko. 



Zacieszam za każdym razem, kiedy Jarek pokonuje kolejne przeszkody.



Już tylko kawałek, już nie daleko- szepczę bardziej do siebie. I w pewnym momencie....Jarkowi obsuwa się noga na śniegu! Widzę, jak leci ... Jaaareeek!!!!!!! Okrzyk przerażenia rozlega się po okolicy i odbija echem od skał...



Na szczęście Jarek zatrzymuje się kawałek niżej na śniegu. Ale ja nie wytrzymuję już całego tego stresu i rozklejam się. Zawsze staram się być twarda w takich sytuacjach, ale nie kiedy to innym może stać się coś złego... Łzy spływają mi po policzkach. Jarkowi udaje się przejść ten trudny odcinek do końca. Kładzie mój rower w bezpiecznym miejscu i wraca do mnie. Przechodzę szybko na drugą stronę, w ogóle nie zważając na oberwany mostek czy śnieg. Nie boję się o siebie, tylko....jeśli Jarek miał takie problemy z przeniesieniem mojego, lżejszego roweru, to jak sobie poradzi ze swoim? Ogarnia mnie przerażenie. Zaczynam mocniej płakać. Mówię Jarkowi, że możemy przecież zawsze zawrócić. Na dole płynie rzeka. Może tamtędy też da się przebić? A może rozkręcić by tak rower i przenieść go w częściach? Kilka razy oferuję pomoc, ale Jarek jest stanowczy. Mam się nie zbliżać i dalej nagrywać. W końcu daję za wygraną, ocieram łzy i łapię za aparat. Wyciszam się i rejestruję uważnie każdy krok Jarka.

Strumień i mostek już za nim....Ufff....



Teraz pora na najgorszy odcinek. Zamieram...Jarek tym razem wziął się na sposób. Zamiast nieść rower- wbija go w śnieg, tworząc taką jakby zaporę.



Jeszcze ostatnie metry....I udało się!!! Najgorsze już za nami!:) Ponownie się rozklejam. Ale tym razem są to łzy szczęścia:)



Było naprawdę hardcorowo... Dalej pniemy się w górę. Kamienisty singiel wije się i wije....bez końca. Robi się coraz później, a szczytu jak nie ma, tak nie ma.. Po drodze spotykamy sympatycznego Belga. On też nie wie, ile jeszcze zostało do szczytu. Wyciąga zegarek i mierzy wysokość. Jeszcze 200 metrów. Niby niewiele, ale w takich warunkach, z częstym wnoszeniem roweru po kamieniach...to też i nie tak mało... Na szczęście okazuje się, że nie musimy przejeżdżać przez lodowiec, który widzimy po drugiej stronie. To inne schronisko- położone na 3 tys. metrów. Tyle dobrze:)

Ale zaraz, zaraz....!! Co to?? Czyżby to było już schronisko? :)) Moja radość jednak jest przedwczesna. To tylko schron. Za opłatą turyści mogą sobie wynająć taki domek...  Fajnie tak, mieszkać sobie na końcu świata. Idealne miejsce do pisania książek, albo...postów na bloga:) Ruszamy dalej...



Przeprawiamy się przez szeroką, ale na szczęście płytką rzekę. Przed nami kolejne skały. Nachodzą mnie czarne myśli. Ta droga chyba nigdy się nie skończy, a w dodatku  znowu zrobi się ekstremalnie..Na szczęście to tylko pierwsze wrażenie. Ścieżka przechodzi obok skał. Dojeżdżam do zakrętu....i oczom nie wierzę! Widzę jakiś dach. To musi być schronisko! Tak mnie to cieszy, że rzucam rower na ziemię i biegnę do Jarka, krzycząc, że dotarliśmy już na miejsce:)

Jeszcze tylko ostatnia prosta. Singiel znika, a my do celu dojeżdżamy szeroką, wyrobioną przez ratraki drogą, która prowadzi z innego schroniska.



Huura! Szczyt zdobyty! Znajdujemy się na wysokości 2842 m. n. p.m. A za mną już włoskie Alpy:) Udało nam się przekroczyć granicę! Czuję się trochę jak nielegalna imigrantka:) Co ciekawe, od strony włoskiej zakazu dla rowerów nie ma:)





Wchodzimy do schroniska Schöne-Aussicht-Hütte (Rifugio Bellavista) , żeby zjeść coś ciepłego. Przez całą drogę marzyłam o spaghetti. Myślałam już, że to będzie włoskie schronisko. Ale jednak nie. Chociaż jesteśmy już teoretycznie we Włoszech, to ośrodek należy do  Austriaków. Ludzie  tutaj zabawnie na nas spoglądają- z lekkim rozbawieniem i niedowierzaniem. Pewnie dawno nie widziano tutaj żadnych rowerzystów. Do schroniska nie można wjechać autem. Żywność transportują tutaj wyciągiem. 

Niestety, jest już po 18.00 i kuchnia zamknięta!:( Zamawiamy piwo, ciasto, oraz kiełbasę i jakiś chlebek... Ciasto bardzo dobre, ale na kiełbasie i pieczywie idzie zęby połamać;/ - takie twarde i suche. Pewnie specjał górskich pasterzy, którzy wychodząc na wypas owiec muszą zabrać ze sobą coś, co nie psuje się tak szybko.... Wysiłek jednak zrobił swoje, jestem tak głodna, że nie narzekam:)



Po "wypasionym" obiedzie pora ruszać dalej. Tylko...Hmm..No właśnie. Którędy by tu zjechać? W schronisku spotykamy ponownie sympatycznego Belga. Razem z nami siedzi nad mapą. O zjeździe pieszym szlakiem nie ma mowy.  Wygląda bardzo ekstremalnie, aczas już nas goni. Niedługo zacznie zachodzić słońce. Robi się zresztą już coraz chłodniej. W oddali widać jakąś szeroką, wyrobioną przez ratraki drogę...Ale dokąd ona prowadzi?? Nagle Belg przypomina sobie, że w schronisku jest przewodnik górski. Podchodzimy do niego i pytamy się, czy da radę zjechać tą drogą do Włoch. Możecie zjechać, ale ta droga jest bardzo stroma- ostrzega. Nie szkodzi, my przyjechaliśmy tutaj z Ventu. I wtedy przewodnik oraz jego koledzy wybuchają gromkim śmiechem. To chyba tłumaczy wszystko:)

Pora na zjazd. Machamy belgijskiemu koledze na pożegnanie i prujemy w dół.



Chwilę musimy przebijać się przez błoto pośniegowe.....



.....i mokry śnieg. Kawałek musimy przeprowadzić rowery. Po chwili moje buty są już całe przemoczone......



.....ale szybko się rozgrzewam. Przewodnik miał rację. Zjazd okazuje się naprawdę stromy. Coś ok. 35 %. Początkowo zjeżdżam bez większych problemów. Trzeba być jednak bardzo ostrożnym, bo nawierzchnia jest bardzo sypka.






Przez drogę przebiegają nam świstaki, a przed nami już włoskie szczyty:)



Jesteśmy już coraz bliżej. Jesteśmy też zmęczeni po dwóch intensywnych przecież dniach. W takich momentach łatwo o błędy. Wkrada się radość i ucieka koncentracja. W oddali widać już miasteczko. Zjeżdżam dość szybko, ale kiedy naciskam na hamulce, czuję, że prawie nic nie hamują...Ręce już mnie bolą od naciska klamek, chcę na chwilę zatrzymać się i odpocząć. No i popełniam błąd, który przepłacam glebą. Jest za stromo. Ląduję na szorstkiej drodze. Na szczęście kończy się tylko na lekkich przetarciach. Gubię też latarkę ( o tym dopiero dowiem się na drugi dzień). Było za sztywno na postój. Nigdy nie zjeżdżałam po tak  stromej nawierzchni. Myślimy, że miała spokojnie z 40% a może nawet i 45%.



Nie chcę już ryzykować przed końcem dnia. Do wioski został nam ok. 1 kilometr. Sprowadzam więc rower. Ale nawet na zejściu, co chwilę wpadam w poślizg. Rower z zaciśniętymi klamkami i tak obsuwa się w dół. Jarek postanawia mi towarzyszyć. Zresztą może to i dobrze, bo droga kończy się mocnym zakrętem, na którym hamowanie z pewnością zakończyłoby się glebą.



Wreszcie,tuż po zachodzie słońca docieramy do wyludnionego włoskiego miasteczka Kurzras. Jeszcze chwilę spędzamy w centrum informacji turystycznej szukając jakiś pomocnych mapek, dzięki którym będziemy mogli zaplanować dalszą trasę.



Rozbijamy się kawałek dalej za miasteczkiem, w przyjemnym świerkowym lasku. Zasypiam zmasakrowana ale i mega szczęśliwa. Jutro pora na odpoczynek!:)

Mimo wszystko to był bardzo udany dzień- piękny i niebezpieczny zarazem, czyli połączenie idealne:) Może to było i trochę nierozsądne z naszej strony, ale takie akcje wspomina się do końca życia. Moja alpejska przygoda. Już na samym szczycie wiedziałam, że warto było się pomęczyć dla takich wspomnień i wiem, że nigdy nie przestanę szukać mocnych wrażeń, który tylko dodają skrzydeł i popychają ku nowym wyzwaniom. Bo kiedy tylko adrenalina i cały stres opadnie, endorfiny szaleją, a poziom szczęścia urasta do niewyobrażalnych rozmiarów:) 

A już za tydzień druga część relacji, czyli włoska przygoda z Dolomitami:)
Kategoria TRANSALP


  • DST 36.00km
  • Podjazdy 1773m
  • Sprzęt CUBE LTD Pro
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Bikepacking w Alpach- Transalp dzień 8

Środa, 16 lipca 2014 · dodano: 02.09.2014 | Komentarze 7

Kolejny dzień pełen wrażeń przed nami. 

A rano po wyjściu z hamaków widok mamy taki:



Na rozgrzewkę podjazd asfaltowy:



A potem....zaczyna się walka z szutrową ścianką:



Nie wiem, ile ta droga miała nachylenia, ale obstawiam, że ok. 35 %. Do tego sypka nawierzchnia, luźne kamyki, które wybijają z rytmu i zatrzymują rower. Czasem trzeba było kawałek podprowadzić. Po przejechaniu zaledwie kilku metrów sapię jak lokomotywa. Na wysokości powyżej 2 tys. metrów już trudniej złapać oddech i dłużej dochodzi się do siebie po zadyszce...



Wkrótce nachylenie zmniejsza się i można już spokojnie piąć się w górę.



Oszołamiające widoki  rekompensują wszystko:



No i nie tylko widoczki:) Są też krowy......:)



i.... owce!:)



Początkowo nieufne, później już jadły mi z ręki:)



Tymczasem powoli docieramy do Krainy Wiecznego Śniegu:



Nowa dyscyplina: rowerowa wspinaczka lodowa:)



Jeszcze tylko kawałek podjazdu i....ustanawiam mój nowy, rowerowy rekord wysokości! :) Dojeżdżamy do schroniska Rotkogel Hutte położonego na  2 666 m. n. p. m. Wow! :D



Krótki odpoczynek. Mogłabym tak leżeć cały dzień i gapić się na te otaczające mnie góry:)



Trochę lodów dla ochłody:)



Pycha!:)



Pora na odrobinę relaksu......



....i rozpoczynamy zjazd! :) W tle widać lodowiec.



Początkowo zjeżdżamy drogą szutrową, która wkrótce krzyżuje się z asfaltowym, megaszybkim zjazdem. Można się tutaj naprawdę rozpędzić, zwłaszcza, że jest dużo prostych odcinków.



Podczas zjazdu dostrzegam w dole rzekę. Idealne miejsce na odpoczynek!

Nie ma to jak orzeźwiająca kąpiel w lodowatym strumieniu prosto z lodowca :)



Nad rzeką siedzimy chyba za dwie godziny. Wykładam się na wielkim, nagrzanym głazie i rozkoszuję się chwilą. Podziwiam te majestatyczne góry. Tak dobrze mi tutaj! Szkoda, że ta chwila nie trwa wiecznie:) Ale niestety trzeba przerwać już tę sielankę. Włosy wysuszone, ciastka zjedzone, ubrania wyprane- pora ruszać dalej. 

A czeka teraz na nas bardzo przyjemny odcinek. Singiel, którym zjedziemy już na sam dół, aż za Solden. W miasteczku bardzo polecali te trasy. Teraz pora to sprawdzić! :D



I rzeczywiście, singiel jest wypasiony. Długi, z ciekawymi momentami technicznymi, trawersujący górskie zbocza, a do tego rewelacyjne widoki! Jeszcze kiedyś tutaj przyjadę:)










W pewnym momencie napotykamy "małą" przeszkodę. I jak tutaj teraz przejechać?:)



Taka tam zawalidroga:) Mam pewne obawy przed obejściem tej krowy- nie chcę oberwać ogonem:)



W końcu, udaje się obejść krowy i możemy z powrotem wskoczyć na rowery.





Cały czas poruszamy się czerwonym szlakiem dla średnio zaawansowanych kolarzy. Pod koniec krzyżuje on się z czarnym, wymagającym już singlem. Wjeżdżamy do lasu. Niestety, dla mnie ta ścieżka jest już za trudna i większość trasy sprowadzam. Singiel przecina wiele strumieni, więc jest tutaj naprawdę ślisko, a do tego sztywno, stromo i dużo głazów na po drodze- czyli idealne warunki dla kogoś, kto poszukuje mocniejszych wrażeń. Tym razem ja robię zdjęcia, a  Jarek może się wykazać:)



Znak ostrzega: UWAGA! 100 metrowa przepaść! :)



Czarny szlak był dość krótki., więc wkrótce wyjeżdżamy na szutrową ścieżkę rowerową. Po drodze podziwiamy takie oto piękne schronisko- ładniejszego jeszcze nie widziałam. Te wszystkie drewniane wykończenia- cudo!:)



Chwila przerwy na rozwijanie moich talentów muzycznych:)



A kawałek dalej oglądamy oryginalny plac zabaw dla dzieci- na każdej z literek jest jakaś atrakcja: ścianka wspinaczkowa, huśtawka, leżak, ślizgawka. I jeszcze ten widok w tle! Sama mogłabym się tutaj bawić:)



Wkrótce zjeżdżamy do głównej asfaltowej drogi. Jeszcze tylko czeka nas przejazd przez dwa tunele i już docieramy do Ventu:



Jesteśmy mega głodni, więc postanawiamy dzisiaj trochę zaszaleć- odrobina kultury nie zaszkodzi i wbijamy do austriackiej restauracji. Ceny nie są szczególnie wysokie, więc zamawiam sobie to, na co miałam ochotę od kiedy tylko tutaj wjechałam- soczystego stejka:) Ciepło w środku, biały obrusik, świeczka, róża- po tygodniu spania w lesie trochę dziwnie czuję się w takich luksusach. Kolacja już jednak zjedzona, zapada zmrok- trzeba się szybko stąd zmywać i szukać jakiegoś noclegu.



Miejscówki do spania szukamy już po ciemku. Wbijamy na jakąś ścieżkę rowerową tuż przy miasteczku i rozwieszamy hamaki na stromym zboczu między świerkami. Nagle przeżywamy chwilę grozy- Jarkowi wypada z rąk śpiwór. Pechowo, nie zatrzymuje się na pierwszym lepszym drzewie, ale stacza dobre kilkanaście metrów w dół! Na szczęście, dzięki mojemu bystremu oku- udaje się go odnaleźć. Już kiedy spadał, pomyślałam, że bez sensu jest za nim biec, więc tylko patrzyłam, w którą stronę leci.  Dobrze, że się odnalazł- noce tutaj potrafią być bardzo chłodne, więc mogło być nie wesoło. Teraz już wiem, że na następną wyprawę kupuję sobie dobrą czołówkę. 

Po pięknym dniu pora na porządny sen, bo jutro czeka nas ciężka przeprawa. Lekki stres mnie dopada. Uda nam się jutro przebić do Włoch, czy też będziemy musieli zawracać na asfaltową przełęcz? I mimo tych wszystkich niepokojów i rozkmin, zasypiam bardzo szybko.
Kategoria TRANSALP


  • DST 41.00km
  • Podjazdy 1443m
  • Sprzęt CUBE LTD Pro
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Bikepacking w Alpach- Transalp dzień 7

Wtorek, 15 lipca 2014 · dodano: 24.08.2014 | Komentarze 7

Kolejny dzień dojazdowy. Postanowiliśmy jednak tak szybko nie przekraczać granicy. Na mapce, którą dorwaliśmy w jednym z punktów informacji turystycznej polecano single MTB w okolicy Solden. Przeznaczymy więc jeden dzień na zabawę w tych rejonach.

Nadal poruszamy się ścieżką rowerową wzdłuż rzeki. W pewnym momencie Jarek ........łapie dwa snejki na raz!!! :O 

Robimy więc sobie obowiązkową przerwę nad dziką rzeką:



Jarek łata dętki, a ja......relaksuję się:)



Moczę sobie stopy. Aaa! Ale ta woda zzzimnaa! :)



Wkrótce docieramy do Solden:



I rozpoczynamy kolejny, długachny podjazd. Na początek trochę asfaltu:




A potem STOP! Kolejna obowiązkowa przerwa- tym razem na słit focie:)



Cielak- pieszczoch:)



Młode, to jeszcze ciekawe świata- zainteresowane psami..........



i......moim rowerem!:)



Trochę zgłodnieliśmy, więc pora coś przegryźć:



Nasz typowy austriacki obiadek, czyli kiełbasa, bułka i piwo:)



A po obiedzie, pora na sen. Szybko zbaczamy z drogi i rozbijamy się w lesie świerkowym. Tutaj również pełno bobków na ziemi. Po chwili już wiemy, kto tutaj mieszka (i kto prawdopodobnie buszował w miejscu, gdzie wczoraj się nie rozbiliśmy)- to tylko wiewiórka:) Trochę piszczała, jak nas zobaczyła, a potem uciekła- pewnie się wkurzyła, że tak bez zapowiedzi wbiliśmy się jej na chatę:) Śmieję się, że pewnie w nocy się odgryzie i poprzegryza nam linki od hamaków;)
Zasypiam szybko, bo jutro czeka mnie piękny dzień!

Kategoria TRANSALP


  • DST 47.00km
  • Podjazdy 1592m
  • Sprzęt CUBE LTD Pro
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Bikepacking w Alpach- Transalp dzień 6

Poniedziałek, 14 lipca 2014 · dodano: 24.08.2014 | Komentarze 4

Dzisiejszy dzień typowo dojazdowy.
Z samego rana podjeżdżamy do Jerzens. Wczoraj wstępnie ustaliliśmy przebieg dalszej trasy. Niestety, okazało się, że z doliny, w której teraz się znajdujemy....nie ma przejazdu do Włoch! Musimy się zatem cofnąć prawie do Imstu i odbić w stronę miejscowości Solden. Czyli....wczorajszy podjazd nigdzie nas nie zaprowadził. Dobrze, że kolekcjonuję podjazdy, więc jakoś szczególnie mnie to nie martwi:)

Jarek zauważył natomiast na mapie ciekawą opcję przeprawienia się przez wyższe pasma gór na stronę włoską. Droga wiedzie pieszym szlakiem przez górę Hochjoch. Jest to jednak wielka niewiadoma... Nie wiemy, czy uda nam się tamtędy przebić. W punkcie informacji turystycznej kobieta ignoruje nasze pytanie, czy ta droga jest przejezdna dla rowerów i od razu wskakuje nam podjazd asfaltowy do Włoch przez Przełęcz Timmelsjoch. Naszym założeniem było jednak trzymanie się w miarę możliwości terenowych szlaków, więc ta opcja odpada. Postanawiamy zaryzykować....

Tymczasem wychodzi słońce. Prognozy zapowiadają słoneczną i bezdeszczową pogodę na cały tydzień. Nareszcie!:) Przerzuciłam się więc szybko na mrożoną kawę. Keep smiling!:)



Pora doładować baterie!:)



Poruszamy się lajtowymi szutrowymi ścieżkami rowerowymi, które przecinają lasy i zielone pagórki. Po drodze podziwiamy również urocze, alpejskie miasteczka.



Pod jednym ze sklepów zatrzymujemy się na coś zimnego. Po chwili wychodzi dwóch chłopców. Jeden z nich trzyma w ręce colę z napisem Argentyna. Patrzy z pogardą na puszkę- Scheiße Argentina!- krzyczy. No tak, zapomniałam, że Niemcy wygrali Mistrzostwa Świata;/ 

Wkrótce docieramy do doliny, która ma nas doprowadzić do włoskiej granicy. Cały czas poruszamy się wzdłuż rzeki.



Zaczyna się ściemniać. Pora więc pomyśleć o  miejscu noclegowym. Odbijamy ze ścieżki rowerowej na zarośniętą, dawno nieuczęszczaną już drogę. Pobliski lasek wydaje się całkiem spoko do rozbicia. Ale coś nie daje nam spokoju... Wszędzie pełno bobków i pustych muszelek po ślimakach winniczkach. Zastanawiamy się, jakie zwierzę może tutaj mieszkać? Trochę dziwne to jednak miejsce pod nocleg, więc ostatecznie rozbijamy się kawałek dalej pośród jagodowych krzaczków.

Kategoria TRANSALP


  • DST 51.00km
  • Podjazdy 2062m
  • Sprzęt CUBE LTD Pro
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Bikepacking w Alpach- Transalp dzień 5

Niedziela, 13 lipca 2014 · dodano: 20.08.2014 | Komentarze 2

Dzisiaj czeka nas kolejny dość konkretny podjazd. Najpierw musimy się jednak dobić do Imstu.

Po drodze obowiązkowa przerwa przy kozach:)



W miasteczku kręcimy się chwilę w poszukiwaniu informacji turystycznej. Postanawiamy podjechać dzisiaj na prawie 2 tys. metrów. Szukamy jeszcze sklepu, ale niestety jest niedziela i wszystko pozamykane. 

Włócząc się po mieście natrafiamy na takie atrakcje:

Dom w skale:



I skalny wąwóz. Jakaś starsza kobieta w hipisowskim stroju śpiewa sobie wśród tych skał. Jej głos odbija się od głazów i brzmi nieziemsko:



W końcu rozpoczyna się podjazd. Najpierw podjeżdżamy na prawie 1000 m n. p. m  asfaltem. Jedzie się całkiem przyjemnie, tylko coś ciągle piszczy w moim rowerze. Strasznie mnie to denerwuje. Początkowo nie wiem, co jest źródłem hałasu. Ostatecznie okazuje się, że to moje pedały. Wstarczyło trochę smaru i po sprawie!



A teraz czas na drugą, szutrową część podjazdu: 



Podjazd robię bez żadnych przerw. Nachylenie waha się między 12 a 20 % czyli całkiem sporo, ale w ogóle tego nie odczuwam:)





I dalej w górę! 



W pewnym momencie doganiam i wyprzedzam dziewczynę i chłopaka na rowerach. Jadę sobie na lajcie, nawet nie spodziewając się, że ktoś chce mnie dogonić:)



Wkrótce docieram do schroniska Ventealm 1988 m. n. p. m. Kolejny rekord wysokości ustanowiony:) Ciekawe jaki będzie następny?:)



Zaczyna padać, więc szybko wbijamy do środka. W Austrii wszystkie jadłospisy są tylko po niemiecku. Kelnerka nie zna angielskiego, więc zamawiamy dania na chybił trafił:) Po chwili dostajemy dwie deseczki ze specjałami austriackimi. Chciałam jakiś ciepły posiłek, ale w sumie fajnie wyszło- mogliśmy spróbować różnych rodzajów wędlin i serów tyrolskich.

Danie nr 1:



Danie nr 2:



Rozpoczynamy zjazd:



Ledwo co zjeżdżamy kilka metrów,  a znowu zaczyna kropić.



Po chwili już nie pada... Leje! Zjeżdżamy do asfaltowej drogi i chowamy się pod drzewami. Siedzimy tam chyba z godzinę, ale niebo jest tak zachmurzone, że chyba nie ma to sensu...



Postanawiamy zejść kawałek do miasteczka prowadząc rowery. Gdybyśmy wybrali opcję zjazdu, to przemoklibyśmy do suchej nitki.  Asfalt zamienił się w mały potok. Kiedy docieramy do miasteczka, opady stają się mniej intesywne. Wsiadamy z powrotem na rowery i jedziemy do centrum informacji turystycznej zastanowić się nad dalszą trasą. W środku jest tak sucho i ciepło, że najchętniej bym tam przekimała, ale niestety o 24.00 zamykają:)



Po półgodzinnej naradzie  ustalamy wstępny kierunek dalszej trasy. Pora powoli rozglądać się za noclegiem. Jeszcze chwilę jedziemy szutrową ścieżką rowerową, a potem uciekając przed kolejną ulewą rozbijamy się w sosnowym lasku. 

Kategoria TRANSALP


  • DST 33.50km
  • Sprzęt CUBE LTD Pro
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Bikepacking w Alpach- Transalp dzień 4

Sobota, 12 lipca 2014 · dodano: 18.08.2014 | Komentarze 3

Chociaż poranek był dosyć chłodny to już na dzień dobry czeka nas mała rozgrzewka. Do miasteczka musimy zejść spory kawałek po pieszym singlu. W normalnych warunkach trasa ta idealnie nadawałaby się pod mtb, a zwłaszcza enduro- wąska, sztywna ścieżka ze sporą ilością korzeni i kamieni. Niestety, po ostatnich deszczach wszystko jest tak przemoczone, że o zjeździe nie ma mowy. Zresztą nawet zejście z rowerem sprawia  dużo problemów. Jest bardzo ślisko.





Hmm...I gdzie teraz? 



W końcu docieramy do niewielkiego miasteczka. Krótka przerwa na zakupy i wbijamy na szutrową ścieżkę rowerową. Na drodze mała przeszkoda:)



Oczywiście nie mogę przegapić takiej okazji i postanawiam strzelić sobie jakąś słit focię. Niestety, jednemu z tych słodziaków to się nie spodobało:)



Po ostrym starciu.....



...daliśmy sobie buziaka na zgodę....



...i zostałam przyjęta do stada:)



Miło się siedziało, ale czekają na mnie jeszcze dzisiaj inne zwierzaki:) 



Już po chwili kolejne spotkanie- z uroczymi osiołkami. Jednemu z nich bardzo spodobały się moje rogi:)



Natomiast tego spotkania nie było w planie.... Kleszcz przyssał się do Jarka ręki prawdopodobnie podczas wczorajszego noclegu w wilgotnym i gęstym lesie;/ Na szczęście tuż przed wyjazdem zaopatrzyłam się w pompkę firmy Aspivenin. Trochę wahałam się, czy wydawać na to tyle kasy, ale teraz już nie żałuję. Pompka test zdała, ale dopiero za trzecim podejściem. Skubaniec mocno się wbił;/ Wystarczyło jednak tylko delikanie złapać go palcami i w końcu się wyczepił.



Po chwili rozpoczynamy podjazd. Szutrowa ścieżka pełna zakrętów o dość przyjemnym nachyleniu:.....




......szybko zmienia swoje oblicze na bardziej ostre:)



Jarek ciśnie pod górę.....


Cisnę i ja......



Jak widać trochę się zmęczyłam:) Końcówka podjazdu nie dość, że bardzo sztywna to jeszcze  pokryta sypką nawierzchnią:



Po drodze kolejne spotkanie- tym razem z alpejskimi mućkami:)







Docieramy na koniec podjazdu - prawie 1800 m n.p.m. Jak na razie to mój rekord wyskości na rowerze, więc zacieszam bardzo. Z drugiej strony podjazdu wyłania się grupka rowerzystów. Jeden z nich gratuluje nam i mówi, że podjechaliśmy trudniejszą drogą niż oni. Nie jestem tego taka pewna. Pewna jestem natomiast tego, że czeka nas superowy zjazd!!:)

Widoczki też oczywiście piękne:)



Zjazd jest rzeczywiście bardzo szybki i kręty.  Można się ładnie rozpędzić. Jarek musi się jednak w pewnym momencie zatrzymać, bo zaczynają mu już śmierdzieć hamulce. 

Zresztą, przerwa i tak się przyda, zwłaszcza, że tuż przy zjeździe znajduje się małe schronisko Marienberg Alm, gdzie serwują pyszne piwo:)



Ta krowa chyba też ma ochotę na piwo:)



Święta krowa ;)



Po krótkiej przerwie czeka nas jeszcze spory kawałek zjazdu.  Dojeżdżamy do kolejnego miasteczka Nassereith, skąd prowadzi nas dalej szutrowa ścieżka rowerowa przez las. Po drodze dostrzegam miejsce biwakowe z wiatą i ogniskiem. Bez chwili wahania decydujemy się tutaj zostać na noc. Jarek rozpala ognisko (co nie jest sprawą łatwą, bo drewno mokre), a ja rozwieszam wilgotne śpiwory i ubrania, żeby trochę przeschły. 

Jarek miał dzisiaj wjazd ekstremalny :D Musiał robić te podjazdy z 1 kg fasoli w plecaku:))) Oprócz tego, żeby nie było mu za lekko - dwie puszki tuńczyka:)



Tym razem na kolację- tuńczyk z fasolą i ziołami prowansalskimi. Pycha! :) Miał być jeszcze makaron, ale nie starczyło nam niestety wody:)



Hamaki rozbijamy nieopodal w lesie, a potem siedzimy sobie jeszcze do późna przy ognisku.... 

Kategoria TRANSALP


  • DST 30.00km
  • Sprzęt CUBE LTD Pro
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Bikepacking w Alpach- Transalp dzień 3

Piątek, 11 lipca 2014 · dodano: 17.08.2014 | Komentarze 8

No to się rozpadało! Lało całą noc, leje od rana i nie zamierza przestać! Jakieś fatum, czy co? Od razu przypomina mi się moja deszczowa wyprawa po Norwegii. Jest już 12.00, siedzimy w hamaku, nie chce się wychodzić na tę ulewę. Z nudów gramy w państwa miasta- a właściwie to tylko w państwa- punkt dla tego, kto wymieni więcej państw na daną literę:)

Najgorsze, że nie ma nic do jedzenia.... Na szczęście woda jest i to bardzo dużo- wystarczyło tylko na kilka minut wystawić kubek i już mogę pić deszczówkę:)



W końcu ok. 13.00 przestaje padać i wychodzi słońce. Szybko wyskakujemy z hamaków i jedziemy do pierwszego na tej trasie miasteczka. Głodni jesteśmy strasznie, ale nigdzie nie ma sklepu.

Są za to owieczki!:)) Chociaż takie jakieś troszkę smutne...



Jednak w kolejnej miejscowości  już natrafiamy na supermarket i oczywiście szalejemy z zakupami:) Najgorsze co można zrobić to zakupy na głodniaka. Ale co tam będziemy sobie żałować:)


Najadłam się do syta to teraz mogę jechać!:) Jest już jednak po 15.00, więc za daleko nie pojedziemy. Wbijamy się na jakąś szutrową ścieżkę rowerową. Kiedy dojeżdżamy do końca wyprzedza nas j jeep i zatrzymuje się kawałek dalej...



Z auta wysiada miejscowy Austriak w czapeczce z piórkiem i strzelbą. Pyta się dokąd jedziemy. Mówimy, że na samą górę. Ale to droga donikąd. Nie szkodzi, pojedziemy i sprawdzimy- może chociaż jakiś ładny widoczek zobaczymy. Ale my tutaj nie lubimy, jak turyści kręcą się o tej porze po górach, bo to pora polowań.  Aha, okej, w takim razie lepiej nie robić sobie kłoptów, rezeygnujemy z dalszego podjazdu i zjeżdżamy spory kawałek , po czym odbijamy na inną szutrówkę. 

A teraz dokąd?



Dojeżdżamy do kolejnej mieściny. Potem chwilowy podjazd asfaltem i w nagrodę przepiękne zjawisko- tęcza na tle skalistych szczytów!:) Na zdjęciu tęcza nie jest zbyt widoczna, ale w rzeczywistości wyglądało to cudnie!



Powoli zaczyna się ściemniać. Robimy jeszcze jeden szutrowy podjazd , który w pewnym momencie urywa się w lesie. Do góry i w dół prowadzi tylko sztywny singiel- szlak pieszy. Po dłuższych poszukiwaniach odpowiedniego miejsca pod nocleg, ostatecznie rozwieszamy hamaczki nieopodal pieszego szlaku w lesie. Gdy tylko kończymy się rozbijać, zaczyna kropić deszcz. Oby tylko znowu się nie rozpadało...




Kategoria TRANSALP


  • DST 48.00km
  • Podjazdy 1370m
  • Sprzęt CUBE LTD Pro
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Bikepacking w Alpach- Transalp dzień 1 i 2

Środa, 9 lipca 2014 · dodano: 17.08.2014 | Komentarze 8

Od czego by tu zacząć....Tyle kolorowych obrazów i niesamowitych wspomnień przewija się w mojej głowie. Może więc zacznę od głowy, a właściwie to od pomysłu, który się w niej zrodził.

Wyprawa po Alpach chodziła za mną już od jakiś dwóch lat. W zeszłym roku wypad niestety nie wypalił,. Tym razem wiedziałam jednak, że już nic mnie nie powstrzyma. Zamarzył mi się Transalp w wersji terenowej. Jarek rzucił hasło bikepacking i tak rozpoczęliśmy przygotowania..

Jak zwykle wszystko zostawiliśmy na ostatnią chwilę.  Dwa dni przed wyjazdem latałam jak szalona po sklepach, a Jarek.....szył torby! A najlepsze jest to, że miał po raz pierwszy w rękach maszynę do szycia!! :O Muszę się przyznać, że byłam pełna sceptyzmu, jeśli chodzi o wykonanie toreb pod rowery, a tutaj.....bardzo pozytywnie się zaskoczyłam! Chapeau bas:) Jarkowi udało się uszyć wszystkie torby. Wszystko przemyślane- nawet sakwa pod sztycę tak usztyta, żeby za bardzo nie odstawała i nie przeszkadzała w terenie. 

Torby uszyte, pora więc ruszać w drogę!:) Najpierw zamawiamy jeszcze przez internet bilety. Postanowiliśmy pojechać pociągiem. W promocji można kupić całodniowy bilet po Niemczech - 52 euro za dwie osoby i 10 euro za rowery (a w weekendy da się nawet nieco taniej).

Plan wypadu jest następujący - jedziemy pociągiem do Fussen w Niemczech, skąd rozpoczynamy naszą przygodę z Alpami.  Następnie przebijamy się do Austrii, a stamtąd do Włoch. Finisz nad Gardą. Potem powrót na rowerach ponownie do Niemiec. W pierwszą stronę będziemy się starali unikać asfaltów, z kolei powrót to już będą tylko same szosy.  Nie planujemy trasy. Jeden wielki spontant. Jarek ma kompas,  a w punktach informacji turystycznej zaopatrzymy się w jakieś mapki.

W środę z samego rana jedziemy pociągiem do Zgorzelca. Na stacji wysiadka i rowerami dojeżdżamy do Gorlitz. Kolejny pociąg. Potem następny i następny. A potem zaczynają się schody. Podczas drugiej przesiadki wysiadamy za wcześnie. Jesteśmy na jakimś odludziu. Na szczęście za 5 km znajduje się następna stacja. Po godzinie wsiadamy do kolejnego pociągu. Cieszymy się. że tak to się wszystko szczęśliwie potoczyło. Ale nie na długo... Dojeżdżamy do Drezna. I tam...kolejna pomyłka! Zamiast na głównym dworcu wysiadamy na ...obrzeżach miasta! Zaczyna się szaleńczy przejazd rowerami przez centrum miasta. Do kolejnej przesiadki mamy ok. 40 minut. Zajeżdżamy na dworzec. Biegnę jak najszybciej się da. Po chwili dostrzegam pociąg. Dobiegam do drzwi, naciskam przycisk i ....... w tym momencie pociąg rusza!!! ........... Tutaj padło trochę niecenzuralnych słów:))  Dużo przesiadek (na niektórych mamy zaledwie 4 minuty na zmianę pociągu), za szybko chcemy wysiadać i stąd takie głupie pomyłki. Kolejne cenne doświadczenie. Już nie będziemy się tak spieszyć. Na szczęście za godzinę mamy następny pociąg. Teraz jednak nie możemy się pomylić, bo inaczej nie dojedziemy dzisiaj do Fussen. 

Niemieckie pociągi może i są szybkie, ale doszłam do wniosku, że chyba wolę jednak nasze PKP. Wyprofilowane zakręty, pagórkowate tereny wywołują u mnie chorobę lokomocyjną. Kręci mi się w głowie i zbiera na wymioty. Znam tylko jedną metodę na takie dolegliwości: sen. I tak śpię sobie od przesiadki do przesiadki:)



W końcu, po 9 przesiadkach i całodziennej jeździe pociągiem dojeżdżamy ok. 22.00 do Fussen. Niestety pogoda nas nie rozpieszcza. Jest zimno. Na szczęście już nie pada. 

Nasz wypad zaczyna się jednak bajecznie- po drodze podziwiamy dwa pięknie oświetlone nocą zamki, w tym jeden słynny Neuschwanstein, który stał się wzorem dla logo Disneya.

Pierwszy zamek to Hohenschwangau- nocą prezentuje się dużo lepiej niż za dnia:



I najpiękniejszy zamek świata- Neuschwanstein przy pełni księżyca. W ciągu dnia wygląda jeszcze bardziej efektownie:)



Pod zamek prowadzi asfaltowy podjazd. Oj ciężko się jedzie. Obładowany rower i plecaki robią swoje. Ale i tak spakowaliśmy się dość minimalistycznie, więc nie ma co narzekać:) Chwię podziwiamy magiczną scenerię, w jakiej się właśnie znaleźliśmy: zamek, księżyc i totalna cisza. Wybija północ. Żaden Kopciuszek nie wybiega niestety z zamku. Ale na rowerze siedzi taka jedna Śpiąca Królewna, która z chęcią walnęłaby się na jakiś hamaczek:) Pora szukać noclegu. Zjeżdżamy trochę niżej i wbijamy się do lasu. Nie lubię się rozbijać po ciemku (światła latarek mogą kogoś przyciągnąć), ale dzisiaj nie mamy wyjścia. Rozbiajmy się na świerkowych drzewach i zasypiamy....

Rano budzą nas odgłosy deszczu. Nieee! Tylko nie to! Jesteśmy jednak tak niewyspani, że postanawiamy jeszcze chwilę pospać.



Budzimy się ok. 12.00. Na dole widać tłumy turystów, którzy idą w stronę zamku. Pora się zwijać. Ale najpierw jeszcze coś na rozgrzanie:



Nic nie smakuje tak dobrze jak kawa z samego rana:)



Ledwo co wyjeżdżamy z lasu i już czeka na nas szytwny podjazd:



Na sam zamek jednak nie idziemy, wrócimy tutaj za trzy tygodnie, a teraz pstrykamy mu tylko zdjęcie z oddali:



Wbijamy na szlak rowerowy przez Alpy Bawarskie. Już na początku podjazdu udaje mi się wyprzedzić grupkę mężczyzn na wypasionych fullach. Szybko przyzwyczajam się do cięższego roweru. Po chwili zaczynają się piękne krajobrazy i wyłaniają pierwsze góry- przypominają mi trochę Tatry Zachodnie:





Pojawiają się też pierwsze krowy:) Przyznam, że to był tak naprawdę mój główny powód przyjazdu w Alpy;)



Po chwili szlak rowerowy kończy się, a my rozpoczynamy zjazd ciekawym technicznie szlakiem pieszym. Na początku zjeżdżam trochę ostrożnie. Muszę się przyzwyczaić do torby na kierze. Nie przeszkadza za bardzo (Jarek tak je uszył, żeby nie dobijały amora), ale jednak trochę trudniej się skręca...





Nie wiedząc nawet dokładnie kiedy, przekraczamy granicę z Austrią. Dojeżdżamy do malowniczo położonego jeziorka. Szkoda, że dzisiaj jest pochmurno, bo założę się, że przy słonecznej pogodzie prezentuje się ono cudnie. Taka sporo większa kopia Błękitnego Jeziorka z Rudaw:)
Pogody może i wymarzonej nie ma, ale wbijamy się za to na cudny, dość długi singielek, który prowadzi brzegiem jeziora. Niby jest tam zakaz dla rowerów, ale warto go było złamać:))





Po drodze spotykamy Duńczyka na mtb. Rozmawiamy chwilę. Jest tutaj na wakacjach. Nie wiedział, że wjechał do Austrii,a nie ma mapy w Garminie. Nie ma też lampek, a niedługo zacznie zapadać zmrok. Pokazujemy mu na telefonie drogę, ktorą powinien wracać i jedziemy dalej. 

Czas rozglądać się za noclegiem. Dość szybko udaje nam się znaleźć miejscówkę i to pięknie położoną- nad jeziorkiem, z widokiem na góry i miejscem pod ognisko.

Nic dzisiaj poza ciastkami nie jedliśmy, więc pora ugotować obiad. Szef kuchni- Jarek poleca: kuskus z suszoną wołowiną. Omnomnnom! :)



Nawet kaczka przyleciała, żeby wyżebrać trochę żarcia, ale jak zobaczyła głodnych rowerzystów, to trochę się wystraszyła i odleciała:)



Nie ma to jak ciepła kolacja. Szkoda tylko, że zaczyna padać:



A potem pada jeszcze mocniej. Po kolacji wskakujemy szybko w do hamaków w lasku przy jeziorze. Jedyna zaleta deszczu- cudownie się zasypia przy odgłosie rozbijających się o płachtę kropel. 

Później jeszcze dodam ślad z gps.

Kategoria TRANSALP