Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi alouette z miasteczka Legnica. Mam przejechane 39831.55 kilometrów w tym 1054.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 18.86 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy alouette.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

Inne góry

Dystans całkowity:782.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:15:27
Średnia prędkość:11.94 km/h
Suma podjazdów:9233 m
Liczba aktywności:13
Średnio na aktywność:60.15 km i 3h 51m
Więcej statystyk
  • DST 56.00km
  • Sprzęt CUBE LTD Pro
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Beskidy- dzień 2

Poniedziałek, 5 sierpnia 2013 · dodano: 14.08.2013 | Komentarze 5

Zaczyna świtać. Ognisko przygasa. Powoli budzimy się. Przez te 2 godziny naprawdę spałam! I nawet coś mi się przyśniło. Chyba jakiś koszmar, że śpię w lesie..a nie to jednak nie sen:)



Rano jest jednak chłodno. Zaczynam się telepać z zimna. Kucam i ogrzewam się przy żarze z ogniska. Olek jeszcze smacznie śpi:)



A tak wyglądał nasz parawan:)



Pakujemy manatki i zaczynamy…..podchodzić. Na szczęście krótko, bo już po chwili jesteśmy na szczycie. Słońce wychodzi i zaczyna powoli już przygrzewać. Zapowiada się kolejny, upalny dzień. Trasa aż do samego Jordanowa okazuje się praktycznie w całości przejezdna.



Zjeżdżamy, podjeżdżamy. Po godzince już jesteśmy we wsi. Na rynku kupuję banany. Robimy też postój pod piekarnią galicyjską, gdzie sprzedają domowe wypieki- bardzo tanie i smaczne. Kolejna przerwa pod cukiernią na kawę. A potem jeszcze zakupy w Biedronce.

W końcu wjeżdżamy w teren, gdzie zaczyna się szlak na Luboń Wielki. Najpierw czeka nas trawiasty podjazd. Potem wbijamy się do lasu, gdzie możemy odpocząć od ostrego słońca. Przez dłuższy czas podjeżdża się super. Dojeżdżamy do przełęczy, na której Jarek nam ucieka, bo zjadł za dużo gumijagód;)

Sama końcówka podjazdu na szczyt Lubonia, to niestety moje „kochane” kamulce, które i tym razem są nie do podjechania;/ Wprowadzamy rowery przez jakieś pół godziny. Ale w końcu moim oczom ukazuje się szczyt! Ostatnie metry mogę już pokonać w siodle:)



Na szczycie Lubonia wieje przyjemny wiaterek. Widoczki też pierwsza klasa. Jemy żurek, pijemy colę. I szykujemy się na zjazd..

Początkowo jest ostro, ale jakoś cisnę w dół. Chłopaki szybko mi odskakują. Zjazd robi się coraz trudniejszy. Dużo sypkich kamieni albo głębokie wyrwy w ziemi. Częściej się wypinam. Czasem sprowadzam rower. Końcówka jest bardzo fajna i szybko zjeżdżam już do samej Rabki, gdzie pod sklepem robimy sobie przerwę na colę i lody.

W Rabce zjeżdżamy na polną drogę. Zatrzymujemy się nad rzeką Rabą, żeby wyczyścić nasze rowery.



A teraz czeka nas trawiasty podjazd. Naprawdę ostry! Ledwo podjechałam. Zajechałam się mocno, ale warto było:) Następnie robimy podjazd leśnym singielkiem:





Wyjeżdżamy z lasu i polną drogą ponownie zjeżdżamy do Rabki. Kolejna przerwa pod sklepem na colę i lody. Odnajdujemy niebieski szlak i ponownie wbijamy się na polne ścieżki.

Kolejny trawiasty podjazd, ale już nie taki stromy:



Niestety po chwili gubimy niebieski szlak. W końcu Olek odnajduje właściwą ścieżkę. Jedziemy sobie przez dłuższy czas po lesie, kiedy nagle Jarek orientuje się, że....to nie jest niebieski szlak, tylko zielony! Olek jest daltonistą i trochę nas zmylił, a ja mam żółte szkła w okularach i nie wyprowadziłam go z błędu;)

Żeby wrócić na niebieski szlak musielibyśmy nadrobić sporo kilometrów. Nie mamy za wiele czasu, jeśli chcemy dzisiaj spać w schronisku. Kolejna noc w lesie trochę już nas przeraża;) Jarek proponuje czerwony szlak rowerowy! , który prowadzi szczytami już na Turbacz. Jestem za!:) Mam już dość niebieskiego szlaku, z którym wreszcie rozstajemy się na dobre.

Początkowo jedziemy żółtym, a potem zielonym szlakiem pieszym. Fajnie się podjeżdża i tylko czasami trzeba prowadzić rowery.




Już po chwili docieramy do schroniska Stare Wierchy. Jak widać humory dopisują:)



Pod schroniskiem zobaczyłam tego ślicznego szczeniaczka. Jest tak słodki, że wrzucam więcej zdjęć:D







Teraz nas czeka super ścieżka! Czerwony szlak rowerowy jest cudowny! Jedzie się szybko i bez większego wysiłku. Single przez las, szutrowe drogi, korzonki, kamienie- cud, miód i orzeszki:) Piękna trasa na koniec dnia.

A jak przyjemnie się podjeżdża-bez żadnego wypinania:)





Takie kamyczki, to mogę podjeżdżać:)



Pod koniec poziom endorfin jest już tak wysoki, że próbuję się ścigać z Jarkiem.

Łydka Jarka...



vs. łydka Bożenki:p



Wyścig z Jarkiem oczywiście przegrałam. Ale, ale...nie wszystko stracone:) Kiedy sprawdzamy mapę, mija nas para rowerzystów na wypasionych fullach: dziewczyna i chłopak. Oczywiście nie wytrzymuję i już po chwili cisnę, żeby ich dogonić. Po chwili wyprzedzam dziewczynę. Cisnę już na maksa i nawet nie obieram sobie żadnej ścieżki-jadę najszybszą, najkrótszą trasą. Przy takiej prędkości bez problemu pokonuję wszystkie przeszkody. Po chwili doganiam już gościa i równo z nim dojeżdżam do schroniska pod Turbaczem. Jarek z Olkiem dojeżdżają po chwili i patrzą na mnie rozbawionym wzrokiem. W sumie nie wiem, po co się ścigałam. Ale fajnie było:) Adrenalina zadziałała, a ja szczęśliwa dojechałam pierwsza na szczyt:) A tam w oddali widać Tatry:)



W schronisku pod Turbaczem mamy już zaklepany nocleg. O jak fajnie!:) Na kolację wcinam pierogi i pyszną zupę borowikową z kluskami lanymi. Mniam!:) Jeszcze tylko szybki, letni prysznic ( w końcu!:) i mogę spokojnie zasnąć w łóżku:D Dzisiejszy dzień zaliczam do baaardzo udanych:)



A na koniec ślad GPS:

Opis linka
Kategoria Inne góry


  • DST 54.00km
  • Sprzęt CUBE LTD Pro
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Beskidy- dzień 1

Niedziela, 4 sierpnia 2013 · dodano: 12.08.2013 | Komentarze 13

Przed 7.00 pobudka. Pakujemy plecaki i w drogę! Jeszcze chwila na przegląd rowerów. A ja w tym czasie prezentuję plecak Olka z suszącymi się majtaskami:)



W Skawinie rozpoczyna się Galicyjski Szlak Enduro im. Kazimierza Nowaka: Opis linka.

Jest to właściwie niebieski szlak pieszy przechodzący przez wiele beskidzkich szczytów . Na trasę namówił nas Olek, który ostatnio zamienił swojego ht na fulla.

Na rynku w Skawinie robimy sobie pyszne kanapeczki z pasztetem i pomidorem. A w sumie to robi je Jarek (bo jest tylko jeden nóż);p



Jedna dla Bożenki:)



I jedna dla Olka- w końcu się doczekał:)



Gołąbek też dostał piętkę:)



Jeszcze szybki poranny prysznic;)



Potem szukamy szlaku, który powinien zacząć się gdzieś w centrum. Nie jest to jednak takie proste i dopiero po 2 godzinach odnajdujemy szlak;/
Już na początku jesteśmy trochę rozczarowani. Szlak prowadzi przez zalesione pagórki albo ostre chaszcze, na których atakują nas chmary komarów. Po raz pierwszy testujemy olejek z trawy cytrynowej i muszę powiedzieć, że naprawdę działa!:)

Jarek smaruje nie tylko kanapki pasztetem, ale też rowerzystki olejkiem cytrynowym;)



Na trasie jest może tylko kilka przyjemnych fragmentów. Na przykład taki przejazd przez błotny strumyczek:)



Jak na razie ta część Beskidów bardziej przypomina mi nasze Chełmy.
Szlak jest kiepsko oznakowany. Co chwilę go gubimy. Mapa Beskidów, którą mamy obejmuje trochę dalszy obszar., więc jesteśmy zdani tylko na miejscowe oznaczenia. Na skrzyżowaniach w lesie musimy się rozdzielać. Każdy jedzie w inną stronę i szuka właściwej ścieżki. Tracimy na tym mnóstwo czasu. Jest już południe, a my przejechaliśmy zaledwie 20 km!!

Pod sklepem w Krzywaczce robimy sobie przerwę na zimną colę i lody. Olek sprawdza piszczący amor, a my rozmawiamy z miejscowym, stałym bywalcem sklepu.

Oto ciekawszy wyrywek rozmowy:
- Hej chłopaczki!! Dokąd jedziecie?
- A chcemy pojeździć sobie po górach.
- Ale w taki upał k… to mordownia k….. Jedźcie chłopaki, jedźcie i wracajcie cali. I żebyście kapcia k… nie złapali!

A tak uczestniczyłam mniej więcej w tej rozmowie;)



Przyjemnie się rozmawiało, ale trzeba dalej jechać. Odnajdywanie szlaku nadal sprawia nam sporo trudności i zabiera mnóstwo czasu.. Niestety już w kolejnej wsi- Sułkowicach szlak nagle się urywa. Krążymy w mieście i za miastem. Kolejna godzina stracona, a szlaku dalej nie ma! ;/ W końcu postanawiamy, że ciśniemy 35 km asfaltem aż do Jordanowa. Przez wieś przebiega niebieski szlak, a nasza mapa obejmuje już ten obszar.

Po przejechaniu zaledwie kilku kilometrów, na szczycie asfaltowego podjazdu odnajdujemy niebieski szlak! Całe szczęście, bo miałam dość jazdy na tej rozgrzanej patelni. W lesie jest tak przyjemnie i w miarę chłodno. Niestety zaczyna mi się kręcić od tych upałów znowu w głowie. Albo za mało wypiłam dzisiaj. W sumie tylko jeden bidon…

Sam podjazd na Bańkowską Górę jest już ooostry. Nie dość, że mega sztywny, to jeszcze gęsto usiany wielkimi, sypkimi kamolami. Może i jest to szlak enduro, ale zdecydowanie nie na nasze rowery.





Szybko przegrywam z kamieniami i do szczytu muszę już pchać rower. Zdecydowanie wolę podjeżdżać, dlatego niesamowicie wlokę się z rowerem. Jarek schodzi po dłuższej chwili do mnie i na samą górę pomaga mi wepchać Cuba, bo tak musieliby czekać na mnie z Olkiem z pół godziny dłużej..

Czasem trafią się fajne odcinki- jak np. przejazd przez strumyczek:)



Kolejny podjazd (pod Koskową Górkę) idzie mi już zdecydowanie sprawniej. Podjeżdżam na szczyt bez ani jednego wypięcia i jestem bardzo dumna z siebie i zadowolona, że nie musiałam wprowadzać:) Oczywiście dlatego, że na ścieżce było więcej stabilnych kamieni, na których tak mną nie rzucało.






Na szczycie Koskowej Górki podziwiam piękny widoczek na Beskidy i pasmo Tatr.



Potem czeka nas mega przyjemny i dość szybki zjazd, na którym Jarek zalicza glebę;)



Kolejny podjazd. Kolejne rozczarowanie. Kolejne kamienie. Kolejne wypięcie. I kolejne podprowadzanie. Moja cierpliwość zostaje wystawiona na próbę;) Podprowadzamy rowery chyba z pół godziny. Kiedy dochodzimy na szczyt, słońce już nisko świeci. A my nie wiemy nawet, gdzie będziemy dzisiaj spać….

Zjeżdżamy do Skomielnej Czarnej. Zjazd też niestety okazuje się częściowo nie do zjechania;/ Olka rower ładnie połyka kamienie i może elegancko cisnąć w dół. Moje ręce niestety nie wyrabiają. Bolą mnie zwłaszcza dłonie od zaciskania hamulców. Kierownica lata mi na wszystkie strony. Momentami niestety muszę sprowadzać, albo robić co chwilę przerwę.

Nie ma co- na tym zjeździe normalnie "szaleję";p



We wsi robimy sobie przerwę pod wesołą zagrodą z danielami, kozami i owcami. Żeby dojechać do Jordanowa musimy pokonać jeszcze jeden spory szczyt, a jest już po 19.00. Zaczyna się ściemniać, a my nie mamy picia i jedzenia. Jarek, który jest najmocniejszy w ekipie, wykłada rzeczy z plecaka i sam zjeżdża 3 km do następnej wioski na zakupy. A my z Olkiem sobie odpoczywamy ;)

Niedługo nadjeżdża Jarek z całymi siatami zakupów. Pepsi, chipsy, ciastka, woda, jest nawet kiełbaska i keczup! :) Full wypas.

Dochodzi powoli 21.00, a my dalej stoimy przy danielach i zastanawiamy się, co robić. Szukamy w Internecie noclegów i dzwonimy do najbliższych miejscowości. Wszyscy odłączają specjalnie telefony! Idę więc z Olkiem jeszcze do okolicznego domu, zapytać się miejscowych o jakiś nocleg. Nikt specjalnie się nami nie przejmuje, a jedna kobieta nawet mówi, że owszem- noclegi ma, ale na jedną noc to jej się nie opłaca. Niezbyt gościnni ludzie są w tych okolicach;/

Zwierzęta też nie są zbyt sympatyczne- nawet jelonek nam język wystawił;)



Nie pozostaje nam nic innego jak „kibel”- czyli nocleg pod drzewem bez śpiwora i namiotu. Włączamy latarki i zaczynamy podprowadzać rowery, bo ścieżka znowu nie nadaje się do jazdy;/ Znowu opóźniam chłopaków, bo podchodzenie nie jest moją mocną stroną. Na szczęście Olek przychodzi mi z pomocą i wpycha też mój rower.

W lesie, na środku ścieżki postanawiamy rozpalić ognisko. Znosimy kamienie. Robimy sobie posłanie z igieł świerkowych. Jarek wznieca ogień za pomocą krzesiwa. Pieczemy nawet kiełbaski. Obżeramy się chipsami. Jest git:)



A potem kładziemy się na ziemi. Ja oczywiście zajmuję najlepsze miejsce, czyli w środeczku:) Plecak pod głowę. I nawet udaje się zasnąć:)



Jeszcze jedno zbliżenie na nasze posłanie:)


Niestety…Około północy zrywa się wiatr i zaczyna kropić. Nad nami słychać grzmoty. Tylko nie to!! Burza. Na szczęście szybko przechodzi i nie jest zbyt gwałtowna, ale temperatura i tak znacznie spada, a wiatr wieje już do rana. Przesuwamy nasze legowisko bliżej ognia. Jarek robi prowizoryczną osłonę od wiatru z liści i swojego roweru. Znowu robi się cieplej i przyjemniej. Ponownie zasypiamy.. Trzeba przyznać, że mieliśmy dzisiaj niezły survival:D

A tutaj ślad gps:

Opis linka
Kategoria Inne góry


  • DST 90.00km
  • Sprzęt CUBE LTD Pro
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Okolice Śnieżnika

Poniedziałek, 22 lipca 2013 · dodano: 25.07.2013 | Komentarze 2

Pobudka o 5.00. Kawa. Makaron. Robię kanapki. Wychodzę o 6.04 z domu. Pociąg do Kłodzka mam o 6.22. Olek i Jarek wsiadają na wcześniejszej stacji. Wychodzę z domu i... co widzę??!! Kapeć w przednim kole!!;/ Nie ma czasu na wymianę dętki. Biegnę z rowerem. Na plecach wyładowany plecak. Buty spd stukają o asfalt. Zaraz zwymiotuję ten makaron, którym się zapchałam na śniadanie. Cała zasapana docieram w ok. 10 minut na peron. Zdążyłam!!:D 5 minut przed pociągiem. Nie jest źle:) Taka rozgrzewka z samego rana;)

W pociągu siadam sobie koło chłopaków i próbuję zasnąć. W nocy spałam tylko 4 godziny;/ Niestety nie mam coś szczęścia do drzemek w pociągu. Już po chwili wsiada grupka dzieci z kolonii. Oj, już odwykłam od tego hałasu;)



O 9.00 wysiadamy w Kłodzku i rozbijamy się na trawie pod dworcem, żeby załatać dętkę. Nie jest to jednak takie proste. Nikt z nas nie może znaleźć dziury. W końcu Jarek jedzie nad Nysę, żeby ją zamoczyć i udaje mu się odnaleźć malutką dziurkę.



W międzyczasie siedzimy sobie na trawie z Olkiem jedząc pizzerki. Podchodzą do nas żule, naćpane kobiety, prosząc o pieniądze. Niezbyt fajne miejsce do siedzenia.. Jarek w końcu przyjeżdża i łata dętkę. Olek jedzie jeszcze do sklepu po zapasową. W sumie cała ta akcja zabiera nam cenną godzinę.

Z Kłodzka asfaltem lecimy do Bystrzycy Kłodzkiej. Jest bardzo gorąco, a jedziemy ciągle w słońcu. Na dodatek okazuje się, że napuchła mi ręka od ugryzienia końskiej muchy. Pechowo, bo na lewym przedramieniu. Już na zjeździe po kostce brukowej jęczę z bólu. Boję się, że w terenie mogę nie dać rady.. Szkoda mi kasy na fenistil, więc smaruję sobie rękę maścią rumiankową na obtarcia. Nawet pomaga.

W bystrzyckim rynku robimy chwilę przerwy, żeby zaplanować dalszą trasę.



Z Bystrzycy jedziemy do wsi Marianówka. Zapamiętam ją na długo. Tuż przed zjazdem na czerwony szlak pieszy, opieramy rowery o drewnianą barierkę przy płocie. W dodatku okręconą drutem kolczastym. Po chwili zza płotu wynurza się głowa dziadka, który bardzo agresywnym tonem mówi do nas:

- Możecie stąd odejść kurwa, bo mi pies szczeka??!

Jarek się bulwersuje. Ja trochę też. Olek to olewa zupełnie;p Przenosimy się na drugą stronę ulicy. A pies i tak szczeka:) Zachowania dziadka nawet nie mam ochoty komentować;/

W końcu wbijamy się na czerwony szlak rowerowy. I jest cień!:) Na dzień dobry bardzo sztywny podjazd:





Ale za to w nagrodę bardzo szybko wspinamy się na szczyt Góry Iglicznej, gdzie znajduje się sanktuarium Marii Śnieżnej (845 m n.p.m).

Chwila przerwy pod schroniskiem:



Widoczek ze szczytu:



Jarek przylepia sobie na rękę plastry, bo odciski mu się porobiły od trzymania tej kamerki;p



Jemy lody. I czas na zjazd! Chłopaki już zjeżdżają powoli. Ja idę jeszcze wyrzucić śmieci. Już wsiadam na rower, kiedy słyszę, że ktoś mnie woła. Plecak!! Zapomniałabym o nim! Ładnie dziękuję i gonię za Olkiem i Jarkiem.

A zjazd okazuje się bardzo wymagający. W drugą stronę byłby nie do podjechania. Pełno kamieni i korzeni. Idzie mi całkiem sprawnie. Zgrabnie lawiruję między dużymi kamolami. I ręka aż tak nie boli:)







Ale żeby nie było tak różowo- dwa razy ratuję się przed glebą. Robię też dwie minutowe przerwy, bo strasznie bolą mnie dłonie. Na samej już końcówce kapituluję i kilka razy zsiadam z roweru, żeby go odpowiednio przestawić. Jarek za to zasuwa i stara się wszystko przejechać. Raz mu nie wychodzi- nie mieści się między kamieniami i przerysowuje sobie korbę;/ Ale ciśnie dalej:)

Zjeżdżamy do Międzygórza. Po chwili wbijamy na czerwony szlak pieszy i nudnym szutrem w pełnym słońcu rozpoczynamy podjazd pod Śnieżnik.



Gorąco mi. Czas na ochłodę przy strumyczku:)



A potem skręcamy do lasu. I zaczyna się elegancki podjazd techniczny. Zadowolona z siebie podjeżdżam wszystkie kamyczki, korzonki. No ale niestety. Nie ma tak pięknie. Podczas przejazdu przez korzonki przekręca mi się kierownica i zaliczam glebę, dość boleśnie obijając sobie bok. Będą siniaki, oj będą:) W sumie nawet nie wiem, co poszło nie tak.

Oo tutaj zaliczyłam glebę:)



Szybko się otrzepuję. Sprawdzam, czy spodenki i rower są ok. I jedziemy dalej:)Po drodze super widoczki. Można sobie zrobić fajne fotki;p





Na koniec podjazd jest praktycznie nieprzejezdny, więc ostatnie metry podprowadzamy rowery. Robimy sobie krótką przerwę przy schronisku pod Śnieżnikiem i musimy już niestety wracać.

Jest 17.00, a ostatni pociąg mamy o 18.45..... i 35 km do Kłodzka. Na szczęście jest w większości z górki, chociaż pod wiatr. Najpierw zjedżamy szybko szutrową ścieżką. Po dojechaniu do asfaltu Jarek idzie na czoło i ciągnie nas już do samego miasta. Po godzinie jesteśmy już na miejscu. Mnie strasznie boli tyłek. Okazało się, że mocowanie od siodełka jest skrzywione lekko w prawo- stąd ten ból oraz obtarcie i pęcherze tylko w jednej pachwinie. Niestety śruba od sztycy się zapiekła i nic nie można było zrobić;/

Siedzimy na peronie jeszcze pół godziny. Pijemy colę. A potem wsiadamy do pociągu i wracamy do Legnicy. Świetnie się bawiłam!:)

Z wypadu będzie też filmik, ale jeszcze nie wiem kiedy;)
Kategoria Inne góry